Powolny internet? Jest kilka przyczyn

W bazie pod Mount Everestem internet działa z prędkością 2 Mbps. Niestety, taką samą szybkość osiąga sieć w wielu brytyjskich domach… Sprawdzamy, gdzie jest najgorszy sygnał i jak polepszyć jakość swojego Wi-Fi.

Dwadzieścia pięć proc. brytyjskich domów ma superszybki internet o mocy ponad 30 Mbps na sek., a do 500 tys. mieszkań dociera sieć o mocy 300 Mbps. Przeciętnemu użytkownikowi sieci taka szybkość nie jest nawet potrzebna. Najczęściej korzysta z niej młodsze pokolenie, do którego zalicza się 21-letni Jacek, student informatyki, który z dwoma kolegami wynajmuje mieszkanie w Birmingham.

Składają się po 20 funtów na internet o mocy 150 Mbps. – To dużo? Nie wydaje mi się. Mieszka nas trzech, każdy ogląda w sieci filmy, gra w gry przez internet i czasem coś ściąga, a wszystko to jednocześnie – śmieje się. – Dla mnie to jest normalny internet. Gdy mam do czynienia z wolniejszym, jestem zdenerwowany i mam wrażenie, że strony ładują się godzinami – przyznaje.

Najgorzej na wsi

Jednak wciąż wielu mieszkańców kraju boryka się z dużo gorszym połączeniem. 2,4 mln domów nadal nie może się doczekać internetu o prędkości wyższej niż 10 Mbps. Na wsi to już niemal połowa. Dostęp do internetu znacznie poprawiła szeroka dostępność mobilnej sieci 4G, z której korzystało u największych operatorów 44 proc. osób w 2014 roku, ale rok później – już 73 proc. Jednak jeśli chodzi o Wi-Fi, to wciąż mogłoby być lepiej, co potwierdzają brytyjskie miasteczka, w których połączenie jest wolniejsze… niż w bazie u szczytu Mont Everestu.

Tydzień czekać na Bonda

Przekonali się o tym mieszkańcy najgorszego pod tym względem miejsca w kraju, położonego zaledwie kilkanaście kilometrów od Gloucester Miserden. W tej niewielkiej miejscowości sieć średnio osiąga 1,30 Mbps. Tymczasem w odludnych regionach w pobliżu najwyższego szczytu Himalajów średnia to 2 Mbps.

– To wszystko chyba zależy od szczęścia – zastanawia się 30-letnia Monika, krawcowa z Gloucester, która mieszka zaledwie kilka kilometrów od niefortunnej wsi. – Wynajmowałam kiedyś mieszkanie w Cheltenham, gdzie internet działał tak, jakby go w ogóle nie było. Teraz w domu mam dobre połączenie. Nie wiem, dlaczego akurat w Miserden jest tak wolny. Możliwe, że to przez gęste lasy… – zastanawia się.

W miasteczku sieć jest tak zła, że ściągnięcie Jamesa Bonda w HD potrwa nawet 5 dni. Szybkość internetu mierzono tam w zeszłym roku prawie sto razy, a najgorszy zanotowany wynik to 0,12 Mbps. Przy takiej sieci nie da się nawet odpisać na e-mail.

2Mbps w każdym domu

Dla porównania, średnia szybkość sieci w Londynie to 25 Mbps – tu film ściągniemy w mniej niż pół godziny. Co jednak ciekawe, najszybsza sieć wcale nie występuje w stolicy. Średnią prędkość ponad 77 Mbps osiąga Rickmansworth w Hertfordshire, a tuż za nim są Shepshed w Leicestershire (66.34 Mbps), Llanwit Major w Glamorgan (66.27 Mbps), Guisborough w Cleveland (61.43 Mbps) i dzielnica Springburn w Glasgow (60.27 Mbps).

Raport na temat szybkości internetu w kraju powstał na zlecenie portalu Cable.co.uk. Na ostatnich miejscach znalazły się natomiast Ashwell w Hertfordshire (1.39 Mbps), Ulverston w Cumbrii (1.45 Mbps), Gilsland w Cumbrii (1.86 Mbps) i Brent Knoll w Somerset (1.99 Mbps). W grudniu rząd obiecał, że każdy brytyjski dom będzie miał sieć o szybkości co najmniej 2 Mbps.

Politycy obiecują, że do grudnia 2017 r., 95 proc. kraju będzie obejmowała superszybka sieć (przez „superszybka” mają na myśli 24 Mbps). Póki co z danych rządowych wynika, że 5,7 mln osób nadal nie ma dostępu do sieci o minimalnej obiecywanej mocy.

Internet psuje miasto

Wciąż jeszcze nawet w dużych miastach zdarzają się miejsca, których mieszkańcy nie mogą bez przeszkód otworzyć choćby poczty internetowej. – Takie czarne dziury mogą doświadczyć ekonomicznej zapaści – twierdzi Dan Howdle z cable.co.uk. – Jest mniej chętnych na domy, a firmy gorzej „przędą”, bo nie są w stanie odpowiednio zaprezentować się w sieci – wyjaśnia.

Badania przeprowadzone przez Strutt & Parker udowadniają, że dobry i stale działający internet to ważny czynnik przy wyborze mieszkania dla 35,8 proc. Brytyjczyków. W przyszłości będzie ich coraz więcej, bo rośnie liczba osób, które pracują zdalnie, robią zakupy przez internet i używają sieci do komunikacji z krewnymi za granicą.

Skarga do dostawcy

A co zrobić, jeśli sieć działa, jak na nasze potrzeby, zbyt wolno? Po pierwsze, warto sprawdzić jego faktyczną szybkość w internecie lub ściągając ze strony organizacji Ofcam (na urządzenia Apple i Android) aplikację, która pozwala sprawdzić jakość naszego Wi-Fi. Może to pomóc w rozmowach z dostawcą, który twierdzi, że internet jest szybszy niż w rzeczywistości. Należy więc złożyć skargę do dostawcy. Gotowy formularz można znaleźć na stronie organizacji Which.

Ale uwaga – skargę możemy złożyć wtedy, jeśli internet nie spełnia wymogów deklarowanych przez dostawcę. Co oznacza, że gdy np. w umowie napisane jest, że szybkość wynosi „do 50 Mbps”, a nasza prędkość to najczęściej połowa tego, może się okazać, że dostawca nie łamie warunków umowy. Jeśli dostawca nie reaguje, można poskarżyć się na niego do Ofcam. Organizacja może wymusić na nim rozwiązanie umowy bez naliczania kary dla użytkownika, jeśli okaże się, że faktycznie internet był wolniejszy niż przewidziany w umowie.

Winny router?

Bywa też, że internet jest za wolny, bo cały czas korzystamy z pakietu sprzed wielu lat. W świecie telefonii i internetu nowe pakiety i promocje pojawiają się co kilka tygodni i często przepłacamy, trzymając się starej taryfy. Często tacy klienci, gdy zaczynają dochodzić swoich praw, otrzymują taniej szybkie łącze, bo dostawcy bardziej opłaca się zaoferować im lepszą umowę niż ich stracić. Wina może leżeć też po stronie routera – jeśli mamy bardzo stary model, nawet po zmianie internetu na lepszy, możemy nie odczuwać różnicy w prędkości.

Warto pytać o routery przy podpisywaniu umowy, bo często istnieje możliwość np. wypożyczenia ich lub zakupu za symboliczny 1 funt. Inny problem polega na tym, że zbyt wiele osób korzysta z naszej sieci. Mówiąc wprost, gdy zgodnie z umową internet powinien działać szybko, a my ledwo odbieramy sygnał, to być może ktoś nam go zwyczajnie kradnie. W takim wypadku warto zmienić hasło. W przypadku hoteli czy kawiarni warto wymieniać hasło regularnie – często sieć obejmuje zasięgiem też sąsiednie domy i może się okazać, że z naszego Wi-Fi korzysta cała ulica.

Uwaga na nianie

Urząd ds. telefonii i internetu Ofcom twierdzi też, że internet może zwalniać przez zakłócenia wywołane innymi urządzeniami elektronicznymi. Najbardziej przeszkadzać mają bezprzewodowe nianie elektroniczne dla dzieci, kuchenki mikrofalowe i… światełka świąteczne. Dlatego radzi, by router trzymać z dala od takich obiektów, a do tego nie zasłaniać go ciężkimi, metalowymi przedmiotami, jak np. lodówka.

Najlepiej umieścić go pośrodku mieszkania. Wreszcie podaje ostatni powód, dla którego internet może być wolny: to wina urządzeń, na których z niego korzystamy. Zdaniem Ofcom, często surfujemy na starym smartfonie czy komputerze, który nie jest w stanie przetworzyć ilości danych, do jakich przywykły nowoczesne sprzęty. Zdarza się wtedy, że robimy awanturę dostawcy internetu, podczas gdy po prostu… czas zmienić komputer.

Sonia Grodek

Start-up i dobry pomysł na biznes

Jaką firmę otworzyć, żeby się dorobić? Sprawdzamy, w której branży start-up przyniesie miliony, a gdzie tylko rozczarowanie.

Masz pomysł na biznes? Lepiej przeczytaj. W czasach, gdy trendy na rynku zmieniają się jak błyskawica, prezentujemy raport dotyczący najbardziej przyszłościowych sektorów. O2 Business i Centre of Economic and Business Research sprawdziło w marcu, w której branży jest dziś na Wyspach najłatwiej odnieść sukces. Pod uwagę brano średnie i maksymalne obroty, możliwą produktywność i potencjał biznesu czy statystyki dotyczące zatrudnienia w tych sektorach. Wyniki zaskoczyły chyba nawet samych badaczy.

Dziel się i rządź

W zeszłym roku powstało o 4,5 % więcej nowych firm, niż w 2014 roku ( to ponad 600 tysięcy, czyli najwięcej w historii). Jednak nie wszystkie mają równe szanse na sukces. Okazuje się, e największe zyski można czerpać dziś z dzielenia się i wypożyczania sprzętów. Brzmi dziwnie, bo jeszcze dekadę temu takie firmy praktycznie nie istniały. Dziś jedną z najlepiej rozwijających się na rynku jest Uber (dzielenie kosztów przejazdu samochodem i prywatne usługi taksówkarskie) czy Airbnb (wynajem swojego domu pod nieobecność gospodarza). Skąd taka popularność? Młodsze pokolenia mają coraz mniej sprzętów ( i coraz mniejsze mieszkania); wolą wypożyczyć samochód, rower, czy sprzęt do pracy, a w wersji cyfrowej też muzykę czy filmy. Meble i ubrania zamieniają, gdy nie są im już potrzebne np. na lekcję gotowania czy usługi hydraulika.

Skrzynka na wynajem

Coraz popularniejsze jest też dzielenie ogrodów, samochodów czy pokoi dla gości w obrębie osiedla czy dzielnicy – na auto czy lokal można się zapisać wtedy, gdy będą nam potrzebne i uiścić niewielką opłatę. Dziś w tej branży praktycznie każdy pomysł może wypalić. Jednym z przykładów może być polska wypożyczalnia narzędzi PolHire z Glasgow i jej podobne rozsiane po całym kraju. – Jesteśmy jedną z najszybciej rozwijających się firm wypożyczających narzędzia, sprzęt ogrodowy i maszyny budowlane. W naszym asortymencie możecie państwo zamówić między innymi chłodnice, pilarki do metalu i drewna, podnośniki, narzędzia ogrodowe czy generatory – piszą o sobie na stronie. Pomysł o tyle oryginalny, że większość emigrantów nie przywozi ze sobą skrzynki z narzędziami, a przecież każdy od czasu do czasu potrzebuje skorzystać ze sprzętu. To też świetny pomysł z uwagi na popularność polskich fachowców – ci początkujący mogą wynająć maszynę, zamiast inwestować w nią na starcie często kilka tysięcy funtów. Rośnie też liczba polskich firm, które oferują na wynajem wirtualne, prestiżowe adresy w biznesowych dzielnicach Londynu. Wystarczy skrzynka pocztowa w biurowcu, by zacząć zarabiać.

Drugiego Jaggera nie będzie

Równie zaskakujące było ostatnie miejsce listy, czyli branża, którą wielu uważa za synonim łatwego życia i wysokich zarobków. Chodzi  o branżę rozrywkową z wytwórniami płytowymi, produkcją wideo czy telewizyjną. Coś na ten temat wie 30-letni Maciej z Olsztyna, który od dwóch lat szuka szczęścia jako muzyk i producent  w Londynie. – Na rynku jest bardzo ciężko. Dorastałem w czasach, kiedy wydanie własnej płyty było marzeniem. Długo na to zbierałem, a teraz okazuje się, że płyt nikt już ani nie chce kupować, ani tym bardziej wydawać. Nie ma sklepów muzycznych, na koncerty debiutantów mało kto chodzi a jeszcze mniej osób płaci za bilet. Trwa martwa pora, którą trzeba przeczekać, zmieniając branżę. – kończy pesymistycznie Maciej, który póki co zarzucił karierę muzyczną i skupia się na zarabianiu jako pomoc budowlana.

Doradzają rodakom

Kolejne wśród najbardziej lukratywnych były firmy z branży technicznej i naukowej (np. ochrona środowiska, odnawialne technologie) czy doradztwo i zarządzanie, np. finansami. To ostatnie widać doskonale wśród polskich firm zarejestrowanych w ostatnich latach. Jak grzyby po deszczu powstają miejsca doradzające rodakom, jak założyć firmę, rozliczyć się z fiskusem, otworzyć spółkę czy prowadzić księgowość. Równie dużo jest polskich doradców ubezpieczeniowych, kredytowych i inwestycyjnych.

– Prowadzenie takiego biznesu to duża satysfakcja. Po pierwsze, każdy z nas kiedyś przyjechał z przysłowiową setką funtów w kieszeni i miał podobne pytania. Mogę więc na swój sposób odpłacić się losowi za to, co dostałem. Mam satysfakcję, że pomagam rodakom wyjść z kłopotów czy doradzam, jak się ich ustrzec – wyjaśnia Borys, 35-letni właściciel małej kancelarii księgowo-podatkowej z Ealingu. Pytany o konkurencję, uśmiecha się. – Polaków na Wyspach jest grubo ponad pół miliona, firm doradczych kilkadziesiąt. Potrafię na pierwszy rzut oka rozpoznać nieuczciwe, które szybko się zwiną. Solidne nie muszą walczyć o klienta, bo najczęściej przychodzi z polecenia od innych zadowolonych osób.

Dobra branża? Wiemy…

Następne miejsce listy to inżynieria projektowa a także testowanie i analiza techniczna, po którym znajdziemy zarządzanie biurem, sprzęty firmowe i drukarnie. Szczególnie te ostatnie rozwijają się dobrze – samych polskich punktów laminowania i druku ulotek czy plakatów są co najmniej cztery w Londynie i jedna w Liverpoolu. Jak widać, zostało jeszcze sporo miast, w których nie ma takiego biznesu skierowanego do Polonii… Kolejne miejsce to produkcja i wydawanie gier komputerowych, ale po okrzyknięciu przez czołowych brytyjskich krytyków wydanego przez polskie studio nowego Wiedźmina grą roku, co do tego że to przyszłościowa branżą już chyba nie ma wątpliwości.

Chiński sposób

Wróćmy jednak do dołu listy, czyli branż, w których bardziej opłaca się zamknąć firmę, niż ją otwierać. Przekonał się o tym 40-letni Paweł z Grudziądza, który od 2005 do 2013 roku z powodzeniem prowadził małą firmę produkującą specjalistyczne części do sprzętu sportowego na mi.n. brytyjski rynek. Nie widział wtedy, że to właśnie produkcja stanie się wkrótce najbardziej niedochodowa. – Chińczycy wszystko są w stanie zrobić taniej i w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, z czym ja nie jestem w stanie konkurować. Koszty pracy u nas rosną a konkurencja zza granicy nic sobie nie robi z jakichkolwiek standardów. Nie dziwne, że wygrywają przetargi – zauważa.

Ciężkie życie kuriera

Trzecie miejsce od końca to usługi kurierskie i pocztowe, co może być zaskoczeniem. W końcu takich firm z polskim rodowodem  są na Wyspach setki. Niektóre osoby z branży twierdzą, że to część problemu. – Mała firma nie jest dziś w stanie konkurować z wielkimi spółkami, które stosują często dumping cen. Coraz więcej ludzi szuka kuriera przez internet, i tu również nie ma co stawać do walki z firmą, która ma kilkaset tysięcy na reklamę i zawsze będzie pierwsza w wyszukiwarce. Wreszcie o wiele więcej niż parę lat temu brytyjskich sklepów dostarcza towary za granicę i vice versa. Sklepy dostają korzystne pakiety u gigantów rynku i też nie korzystają z usług mniejszych graczy – wyjaśnia właściciel jednej z takich londyńskich firm przesyłkowych, który chce zachować anonimowość. Pocieszenie jest jedno: obecnie nowe gałęzie nauki, branże i sektory powstają dosłownie z miesiąca na miesiąc, więc nawet ci, którym się nie powiedzie mogą znaleźć nowy sposób na biznes.

Najgorsze branże do założenia firmy w 2016 roku:

  • produkcja tv, dźwięku i video, wydawnictwa muzyczne
  • produkcja przemysłowa
  • przesyłki kurierskie i pocztowe
  • transport wodny
  • wytwarzanie produktów z drewna, słomy i korka

Najlepsze branże do założenia firmy w 2016 roku:

  • wypożyczanie i wynajem
  • nauka i technika
  • zarządzanie finansami i consulting
  • architektura, inżynieria i analiza techniczna
  • zarządzanie biurem, sprzęty biurowe i druk reklamowy

Sonia Grodek

Polak w roli landlorda w UK

Jedzenie i miejsce do spania zawsze będzie podstawową potrzebą człowieka, nawet w czasach kryzysu. Ludzie muszą mieć gdzie mieszkać. Nie musimy mieć nowego telewizora, butów, ubrań, biżuterii, ale zawsze potrzebujemy jedzenia i spokojnego kąta, by odpocząć.

Przybywa ludzi, ale miejsca na ziemi – nie. Coraz tłoczniej robi się zwłaszcza w Londynie, do którego codziennie tysiące nowych osób przybywa za pracą. Wielu z nas zapewne pamięta, gdy na początku dzieliło pokój z 2 lub 3 osobami, bo nie było wystarczająco pieniędzy na własny kąt.

– Przyjechałam do Londynu w 2000 r. – wspomina Agnieszka Khan, właścicielka Centrum Properties. – Pierwszą noc spałam w przedpokoju, na podłodze z głową na wycieraczce, w dwupokojowym mieszkaniu, które zajmowało dziewięć osób. Trzy lata później kupiłam swój pierwszy dom. Dziś dzięki swoim nieruchomościom nie muszę troszczyć się o pracę i pensję. Widzę też, że przez ostatnie 10 lat mocno zmieniła się świadomość rodaków w tej kwestii. Coraz więcej Polaków szuka sposobów na dochód pasywny. Przeprowadzili się do Anglii, założyli rodziny, osiedli, chcą coś zostawić dzieciom. Większość z nich może liczyć tylko na siebie, ponieważ nie dostają pomocy od rodziny. Widać, że Polakom potrzebna jest wiedza merytoryczna, ponieważ coraz więcej osób dzwoni do mnie po porady związane z zakupem nieruchomości – przyznaje.

– Wg mnie, jeszcze stosunkowo mało osób decyduje się na zakup nieruchomości pod wynajem. Tylko około 5-10 proc. moich klientów decyduje się na zakup drugiego domu. Ale zauważam tendencję wzrostową – zaznacza Justyna Pupin, doradczyni kredytowa z JP Finance.
Również wg Julii Burzyńskiej-Kaczyńskiej, która w Częstochowie wynajmuje lokatorom ponad 20 mieszkań, wzrasta świadomość konieczności inwestowania. – Osoby po 30-tce zorientowały się, że nie ma co liczyć na emeryturę z pracy etatowej, bo świadczenia emerytalne nie dadzą nam stabilizacji na starość i trzeba wziąć sprawy w swoje ręce – zauważa.

O inwestowaniu dużo się pisze w mediach i książkach. Wiele osób kojarzy z tą dziedziną nazwisko Roberta Kiyosakiego, autora książek o bogaceniu się, m.in. dzięki nieruchomościom. Ale niewiele osób wie, że w Polsce działa Sławomir Muturi, który od 20 lat inwestuje w mieszkania w Łodzi i Warszawie. Jest on założycielem Stowarzyszenia Mieszkanicznik, które powstało, by ucywilizować rynek najmu w Polsce. Zrzesza ludzi, którzy interesują się lub zajmują się inwestowaniem w mieszkania na wynajem. To dziwne słowo jest odpowiednikiem staroświeckiego wyrazu „kamienicznik”, ale pozbawione negatywnej konotacji. Te wszystkie działania świadczą o tym, że branża intensywnie się rozwija.

Dlaczego akurat nieruchomości?

– Po pierwsze nie trzeba być bogaczem, by kupić nieruchomość pod wynajem – tłumaczy Agnieszka Khan. – Trzeba jedynie wiedzieć, jak się zabrać za kupno mieszkania – dodaje. – Ani konta oszczędnościowe, ani lokaty nie zapewnią nam takich zysków jak nieruchomości. To najbardziej stabilne inwestycje – podkreśla Julia Burzyńska-Kaczyńska.

– Nawet jeśli jedna nieruchomość nie dostarcza nam wysokiego zarobku, to kilka z nich zapewni wystarczający. Przy tym pamiętajmy, że wartość nieruchomości wzrasta. Dom, który kupiłam 12 lat temu za 220 tys. funtów dziś już jest warty cztery razy tyle – podkreśla właścicielka Centrum Properties. – Dodatkowo – wg badań  – Londyn jest miastem, w którym ceny nieruchomości są w miarę stabilne i racjonalnie rosną. Dzięki zakupowi nieruchomości możemy być spokojni o emeryturę – wystarczy na starość sprzedać ją, by nie martwić się brakiem dochodów. A jest się czym kłopotać, bo tzw. państwowa emerytura w Wielkiej Brytanii wynosi dziś ok. 500 funtów miesięcznie, a więc nie zapewnia nam przeżycia na Wyspach. A poza tym inwestowanie w nieruchomości może być przecież doskonałym biznesem. Zakup pod wynajem to dopiero początek. Jest naprawdę mnóstwo możliwości, które mogą stać się sposobem na życie – podkreśla Agnieszka Khan.

Garść mitów nt. inwestowania

Nie dostanę kredytu, bo mało zarabiam – Przy zakupie nieruchomości pod wynajem nie potrzeba przedstawiać poziomu dochodów. Tu bank raczej sprawdza, czy właściciele będą mieli szansę ją wynająć – tłumaczy Justyna Pupin. To nie dla mnie – Inwestowanie w nieruchomości wymaga tylko zmiany myślenia. To jedynie blokada, którą sam sobie narzucasz. Niechęć do inwestycji wynika z mentalności. W Polsce pokutuje myślenie, że drugi i trzeci kredyt trudno dostać. Ale w UK jest inaczej – zaznacza Monika Sharma, księgowa w biurze nieruchomości, właścicielka kilku domów w Polsce i w Wielkiej Brytanii.

Kredyt hipoteczny to pułapka do końca życia – Wiele osób ma obiekcje, że „pakuje się w mortgage”. A przecież i tak go spłaca za swojego landlorda. To kwestia wyboru, czy płacimy za czyjąś hipotekę czy za swoją – zaznacza Monika Sharma. Kupuję dom – Tak naprawdę nie kupujemy nieruchomości – podkreśla Agnieszka Khan. Kupujemy tylko prawa do zarządzania i kontroli nią przez najbliższe lata. Właścicielem jest bank, o czym przekonasz się boleśnie, gdy przez sześć miesięcy nie zapłacisz kredytu.

Inwestycja w nieruchomości to nie sprint, to maraton – To prawda – przytakuje Monika Sharma. – Ale mnie przydarzyła się historia, która pokazuje, że może być inaczej. Mówiło o tym nawet ITV3 i pisano w Metro. Otóż, zachęcona atrakcyjną ceną mieszkania, którą zauważyłam u developera, koniecznie chciałam być po nie pierwsza w kolejce. Zapytałam więc w biurze, o której ludzie się ustawiają w celu zakupu i ustaliłam czas, który gwarantował mi, że będę pierwsza. Stałam w kolejce półtorej doby, od środy, od 10:00 rano do czwartku, do 17:00. Zastępował mnie mój partner, brat, kolega i mama. Potem żartowaliśmy przed kamerą, że dobrze nam szło w kolejce, bo jesteśmy Polakami i mamy w tym spore doświadczenie. Udało mi się kupić mieszkanie w bardzo atrakcyjnej cenie. Gdy wychodziłam z biura po zakupie, ktoś poprosił o odsprzedanie go, oferując mi za nie 20 tys. funtów więcej – wspomina. Podobną historię przytacza Agnieszka Khan. – Znajomy kupił w Holland Park mieszkanie za wygórowaną wg mnie cenę 800 tys. funtów. Ale on miał przeczucie.

Zainwestował w wykończenie nieruchomości ok. 100 tys., a po trzech miesiącach mógł je odsprzedać za 300 tys. GBP więcej – opowiada. Zacznę inwestować, ale najpierw kupię dom dla siebie – Często doradzam klientom z Acton czy Ealingu, którzy się skarżą, że co uzbierają trochę pieniędzy, to cena rośnie, żeby kupili coś na obrzeżach dzielnicy i wynajęli – tłumaczy Monika Sharma. – Niech to będzie nieruchomość, za którą wezmą dobry czynsz i wtedy ktoś inny będzie spłacał kredyt, a statystycznie co 15 lat podwoi się wartość tego domu. Nawet jeśli po wszelkich opłatach tylko 50 funtów co miesiąc wpadnie nam do kieszeni, to i tak kiedyś ta nieruchomość będzie naszą własnością – podkreśla. – Pierwszy dom wcale nie musi być dla ciebie – dodaje.

Julia spotkała się z najczęściej powtarzanymi mitami: „kolega kolegi kupił mieszkanie na wynajem, ale lokatorzy mu nie zapłacili i jeszcze zdemolowali pokoje”. – Być może tak się zdarzyło, ale to świadczy o tym, że osoby, które się do tego zabrały, nie były przygotowane. Nie zweryfikowały najemcy, nie pobrały depozytu, nie kontrolowały nieruchomości. Właściwie to cieszę się z tych mitów, bo im więcej ludzi się boi inwestować w nieruchomości, tym lepiej dla mnie – śmieje się Julia.

Kilka kluczowych spraw

– Jeśli mamy dobrą historię kredytową i wkład własny, czyli minium 5 proc. wartości nieruchomości, wtedy nie ma możliwości nie dostać kredytu – tłumaczy Justyna Pupin. Co oznacza „dobra historia kredytowa”? – Musimy płacić w terminie wszystkie rachunki. Ale nie chodzi tu o zwykłe, kilkudniowe spóźnienie się z opłatą za wodę. Nasze nazwisko nie może znajdować się na tzw. debtors list. Jeśli otrzymywałeś rachunki z drukami czerwoną czcionką czy ponaglenia od komornika, bank nie udzieli ci kredytu, bo wie, że możesz mieć problemy ze spłatą. Dopiero po sześciu latach twoje nazwisko zostanie z tej listy usunięte. Zawsze warto sprawdzić, czy nas tam nie ma. Pamiętam, że kilka lat temu operatorzy telefonii komórkowych mieli zwyczaj dzwonić i uzyskiwać zgodę na zakup telefonu w abonamencie, a wiele osób nie znających języka nie miało pojęcia, że w ten sposób podpisało umowę i zgodziło się płacić dodatkowe comiesięczne zobowiązania. Część z nich wylądowało na „czarnych listach” – opowiada specjalistka z JP Finance.

– Ale nawet jeśli jesteśmy na debtors list, zawsze można sobie poradzić. Na przykład zakupić nieruchomość do remontu, za gotówkę albo w tej części kraju, gdzie ich ceny nie są aż tak wysokie – podpowiada Monika Sharma. – Ważne, by zmienić swoje myślenie z „nigdy nie kupię” na „co mogę zrobić, by zainwestować”. Czasem zdobycie środków na pierwszą wpłatę jest prostsze niż myślimy. Np. wystarczy sprzedać leżącą odłogiem ziemię po dziadkach i pozwolić, by kapitał pracował na nas w Londynie – przyznaje.

– Trzeba wybrać strategię: czy wynajmuję pokoje, czy małe mieszkania, czy luksusowe apartamenty – podkreśla Julia Burzyńska-Kaczyńska i od razu ostrzega: – Trzeba nauczyć się weryfikować najemców: proś o referencje, o dowody wypłat, żądaj depozytu. Później jest taki moment, kiedy nie da się już robić wszystkiego samemu. Warto delegować odpowiedzialność, czyli zlecić pewne zadania agencji, która specjalizuje się w zarządzaniu nieruchomościami – tłumaczy Julia. – To wydatek, ale w ten sposób też zapewniamy sobie spokój i możemy pracować nad kolejną inwestycją – radzi.

– Najlepiej oddaje to stwierdzenie „Don’t marry with the property” – podsumowuje Monika Sharma. – Zbyt intensywne angażowanie się emocjonalne może bardziej zaszkodzić niż pomóc w tym biznesie – zauważa.
Inwestować każdy może?

Justyna Pupin uważa, że niekoniecznie. – W celach inwestycyjnych kupują nieruchomości ludzie biznesu, osoby śmiałe, odważne. Trzeba też być pracowitym. To mit, że wystarczy kupić i nic nie trzeba robić. Domy są w różnym stanie: może zepsuć się bojler, pęknąć rura. To do nas należy dopilnowanie napraw. Trzeba być świadomym ryzyka i angażować się – zaznacza.

Podobnie uważa Julia Burzyńska-Kaczyńska. – To osiem lat bez wakacji, tyleż lat wyrzeczeń i ciężkiej pracy – praca na dwa etaty, również w weekendy, sprzątanie, doglądanie wszystkiego. Kiedyś policzyłam, że pracowałam 100 godzin w tygodniu. Widzę też, że nie każdy jest w stanie się poświęcić. Zwykle ludzie nie lubią odroczonej gratyfikacji. Dlatego, jeśli ktoś nie ma cierpliwości, chce efektów od razu i brakuje mu konsekwencji, to może być mu trudno – wyjaśnia Julia Burzyńska-Kaczyńska. – To nie jest zajęcie dla tych, którzy lubią żyć od weekendu do weekendu – dodaje.

– Skoro ja mogę to robić, to każda inna osoba również, zaręczam – podkreśla dobitnie Agnieszka Khan, która planuje przeprowadzić serię warsztatów i seminariów nt. inwestowania w nieruchomości. – Pracując w biurze nieruchomości przyglądałam się landlordom i lokatorom i uznałam, że niczym się od siebie nie różnią, poza tym, że landlordzi mają więcej czasu. Dlatego postanowiłam dołączyć do tej pierwszej grupy (czyli landlordów) – mówi.

Gdzie inwestować

Jak pisze na swoim blogu „Mieszkanicznik od podszewki” Julia Burzyńska-Kaczyńska, wraz z mężem miała w planach zakup mieszkania w UK, ale bank mający udzielić im kredytu splajtował. Kupiła więc mieszkanie w Polsce. – Większość osób sprzedaje mieszkanie w Polsce, by mieć na depozyt w UK, ale ja nie planuję tu być do końca życia – zapowiada.

Monika Sharma podkreśla: – Polacy często popełniają następujący błąd: gdy nie stać ich na wymarzony dom w Anglii, decydują, że wybudują dom w Polsce. Założenie jest takie, że nieruchomość powinna przynosić zyski, a nie straty. Ale angażując się w budowę w Polsce, traci się czas na dojazdy, krócej pracuje i generuje większe koszty. A w rezultacie w domu mieszkają teściowie lub służy nam jedynie w wakacje i święta. Mamy szczęście, gdy uda nam się uniknąć włamania w czasie, gdy dom stoi pusty. Zwykle też po 10 latach nasza „lokata kapitału” wymaga remontu, a więc nakładu kolejnych środków – tłumaczy.

Jak więc uniknąć takiego problemu? – Nie warto budować domu, tylko kupić mieszkanie w Łodzi lub w Warszawie w dobrej lokalizacji i je wynająć. Można je sprzedać po kilku latach, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale niech w tym czasie pieniądze pracują. Niech kredyt dzięki czynszowi sam się spłaca. Potem można takie mieszkanie sprzedać i rozpocząć budowę, jeśli zapadnie decyzja o powrocie – doradza specjalistka.

– Gdzie zainwestujemy, zależy od nas. Reguły gry są takie same, czy to Francja, czy Polska – podkreśla Agnieszka Khan. – Ale zawsze trzeba się do tego odpowiednio przygotować – dodaje. Dlaczego to takie ważne? – Rok temu oglądałam program o angielskich landlordach – pokazano tzw. HMO Daddy, który wynajmując ludziom pokoje odnosi duże sukcesy i panią, która przez półtora roku nie była w stanie pozbyć się lokatora, który nie płacił jej czynszu. To jasne, że nie każdy odniesie oszałamiający sukces, ale można się dowiedzieć, jak uchronić się przed kłopotami – podsumowuje Julia Burzyńska-Kaczyńska.

Zostań landlordem, czyli garść porad dla początkujących:

  • Pytaj doświadczonych o radę, ucz się, konsultuj, szukaj specjalistów. W sprawie kredytu pytaj bank lub brokera, o ubezpieczenie – brokera, a nie kolegę i pamiętaj, że agencja nieruchomości chce ci sprzedać coś, czego akurat być może nie potrzebujesz.
  • Zrób dokładną kalkulację, ile potrzebujesz pieniędzy i porównaj z tym, na ile cię stać. Pamiętaj o wszystkich dodatkowych opłatach, wycenach i usługach. Zawsze zarezerwuj jakąś sumę na nieprzewidziane wydatki.
  • Wyznacz sobie odpowiedni cel i go realizuj. Zastanów się, czego naprawdę potrzebujesz. Być może studio jest tańsze, ale dwupokojowe mieszkanie da więcej możliwości wynajmu i przytrzyma lokatorów na dłużej, zapewniając większy miesięczny dochód, podczas gdy opłata za kawalerkę może nie pokryć kosztów.
  • Otaczaj się pozytywnie
    myślącymi ludźmi, którzy będą cię wspierać. Oczywiście, jest 1001 powodów, by nie inwestować w nieruchomości. Ale ponieważ podjąłeś taką decyzję, to, żeby nie zrażać się trudnościami, potrzebujesz kogoś, kto pomoże ci pokonać chwilowe problemy.
  • Dowiaduj się, ucz, sprawdzaj, pytaj, szukaj okazji, monitoruj zmiany przepisów. Jednym słowem – trzymaj rękę na pulsie.

Czy wiesz, że:

  • Stowarzysznie Mieszkanicznik działa również w Londynie? Regularne spotkania odbywają się w POSK-u (238-246 King St, London, W6 0RF).

Jak zaoszczędzić na biletach lotniczych i zmniejszyć koszt wyjazdów wakacyjnych

Według ekspertów, rezerwacja biletów lotniczych dokładnie 53 dni przed wylotem pomaga zaoszczędzić na kosztach podróży nawet do 26 proc. Ponadto według najnowszych badań wynika, że to na jaki dzień tygodnia rezerwujemy bilet, ma również wpływ na jego cenę.

Na podstawie zebranych danych, udało się ustalić w jakie dni, a nawet w jakie godziny najlepiej rozglądać się za ofertami. Nikogo nie dziwi fakt, że kupując bilet w ostatniej chwili, np. w dzień wylotu zapłacimy najwięcej. Z przeprowadzonych analiz wynika, że wtorek jest najlepszym dniem na wylot na wakacje, gdyż wtedy zapłacimy najmniej za bilet. Dobre okazje można znaleźć także w środy i poniedziałki. Podróżowanie w weekend, w porównaniu z pozostałymi dniami tygodnia, jest ciągle dość kosztowne. Jeśli zdecydujemy się na rezerwację biletu na sobotę, zapłacimy nawet 11,5 proc. więcej.

Podczas szukania promocyjnych cen biletów lotniczych do ulubionych miejsc, dużą rolę odgrywa także godzina, w której rezerwujemy lot. Podróżni, którzy kupują bilet późnym wieczorem o godzinie 23.00, mogą zaoszczędzić do 18 proc., w porównaniu z rezerwacjami dokonanymi w środku dnia o godzinie 14.00.

Oszczędzić na wakacjach możemy także rezerwując bilet na samolot, który wystartuje między 18.00 a północą. Z przeprowadzonych badań wynika, że bilety na loty w tych godzinach są najtańsze. Zdecydowanie unikać powinniśmy natomiast lotów w godzinach od 10.00 do 15.00. Za lot o tej porze dnia zapłacimy najwięcej.

Kupując loty z przesiadkami również oszczędzamy. Pomimo, że bezpośrednie loty są wygodniejsze, cena takich biletów jest z zasady znacznie wyższa niż cena lotów z przesiadkami.

Eksperci radzą również, że zawsze warto zapoznać się z cenami biletów oferowanymi przez różnych przewoźników. Dobrym narzędziem do porównywania cen są takie strony internetowe, jak Skyscanner czy Momondo, które monitorują ceny poszczególnych lotów.

Zapomniane długi. Sprawdź czy masz dłużnika

Nie masz pieniędzy? Możliwe, że masz dłużnika! Różne instytucje są nam winne łącznie miliardy funtów.

W czasach olbrzymiej konkurencji i coraz lepszej ogólnej jakości usług, wiele firm automatycznie przelewa nam na konto nadpłacone środki, promocyjne bonusy czy nagrody. Są jednak i takie, które niechętnie ujawniają dane o tym, że są winne klientom pieniądze. Czujność jednak popłaca, bo w ten sposób można zyskać kilkaset funtów czy nawet wyższą emeryturę na starość.

Zapominalscy szefowie

Szacuje się, że ponad 3 miliardy funtów leżą zapomniane w rozmaitych firmowych funduszach składkowych i emerytalnych. Okazuje się, że w czasach coraz większej mobilności często zdarza się, że odchodząc z kolejnej pracy my lub szef zapominamy dopełnić formalności i składki emerytalne pozostawiamy za sobą. Rządowa strona Pension Tracing Service pozwala sprawdzić, czy były szef nie zalega z żadnymi składkami. Z usługi skorzystał pan Wojciech,

67-letni warszawiak, który od tego roku planuje pobierać emeryturę za ponad 10 lat spędzonych w Wielkiej Brytanii. Spotkało go miłe zaskoczenie. – Odkryłem kilkaset funtów za składki z firmy, w której pracowałem od kwietnia do września 2005 i 3599 funtów z czasów, gdy pracowałem part-time w kilku różnych firmach. Musiałem to przeoczyć – cieszy się. Teraz dzięki świeżo odkrytym składkom jego emerytura wzrośnie – kilka funtów miesięcznie, ale zawsze. Jak podaje Pension Tracing Service, większość odzyskiwanych sum jest niższa niż 5 tys. funtów, choć zdarza się, że np. po bankructwie firmy czy nagłej emigracji pracownik traci znacznie wyższą sumę. Usługa jest darmowa.

Zagubione konto

W inny sposób pieniądze odzyskała 27-letnia Karolina, która była kelnerką w Leeds przez kilka miesięcy w 2008 r. Otworzyła wtedy konto w banku. Przed powrotem do Polski opróżniła je, a że było to przed czasami popularności kont on-line, o koncie zapomniała. Do czasu. – W zeszłe lato parę miesięcy znów pracowałam w Anglii, tym razem pomagałam w Cambridge koleżance, która otworzyła kawiarnię – opowiada. Po pierwszej wypłacie postanowiła otworzyć konto w banku, ale wtedy przypomniała sobie, że w przeszłości założyła takie konto w Wielkiej Brytanii.

– Na szczęście miałam jeszcze kartę do bankomatu, wprawdzie już przeterminowaną, ale dzięki niej znałam nazwę banku. Bałam się, że będzie tam jakiś debet, ale okazało się, że jest wręcz przeciwnie. Na koncie było 189 funtów – opisuje. Okazało się, że w momencie wyjazdu na koncie było jeszcze kilka funtów. Późnej pracodawca przesłał jej wyrównanie za nadgodziny, które po czasie urosły o odsetki. Zapomniane konto można odzyskać nawet wtedy, gdy nie pamiętamy nazwy banku. Wystarczy wypełnić darmowy formularz na stronie mylostaccount.org.uk, która należy do British Bankers Association i the Building Societies Association. Dzięki niej już ponad pół miliona ludzi odzyskało prawie miliard funtów.

Nieuczciwe ubezpieczenie

Bywa i tak, że banki są nam winne pieniądze z „własnej winy”. Po pierwsze dwóm milionom posiadaczy kart kredytowych należy się do 216 funtów odszkodowania za to, że banki „wciskały” im ubezpieczenia kart i inne usługi, które i tak oferowały za darmo, bo taki był ich prawny obowiązek. Wszyscy, którzy mogą dostać pieniądze z tego tytułu powinni otrzymać pocztą formularz i odesłać go do 18 marca. Osoby, które nie są pewne czy dostały formularz, a uważają, że powinny, mogą zadzwonić do AI Sheme pod numer 0800 678 1930. To samo dotyczy ubezpieczeń do kredytów i kart kredytowych (słynne PPI), które banki na nieuczciwych warunkach do niedawna bezprawnie oferowały osobom bezrobotnym i chorym. Wniosek można złożyć do banku, który udzielił nam w ten sposób kredytu.

Pamiętaj o tym, co twoje

Przy okazji warto pamiętać o innym ubezpieczeniu, które może przynieść nam spore profity. Okazuje się, że wielu z nas nawet nie wie, że ma lub na pewnym etapie życia miało polisę ubezpieczeniową. Często dostajemy ją do kredytu, samochodu, karty studenckiej (np. Euro 26), karty kredytowej, abonamentu telefonicznego, wakacji czy przelotu. Na co dzień o nich nie pamiętamy i właśnie na to liczą ubezpieczyciele – zdecydowana większość polis nigdy nie zostaje wykorzystana i to nie tylko przez to, że brak nam okazji, ale również przez nasze… zapominalstwo.

Darmowa opieka

28-letnia Monika z Warszawy to samotna mama 4-letniej Ani, która pracuje dorywczo jako kelnerka. Od kilku lat ma kartę kredytową. Ostatnio przy okazji zaciskania pasa i sprawdzania, na czym może zaoszczędzić, zwróciła uwagę na kilka złotych, które co miesiąc znikało z jej konta. – Okazało się, że to ubezpieczenie do karty. Coś mnie tknęło, żeby je zatrzymać, szczególnie że nie byłam wtedy nigdzie ubezpieczona – opowiada. Miała przeczucie. Kilka dni później przyszedł rachunek za pobyt w szpitalu, który miał miejsce parę tygodni wcześniej przy okazji wycięcia wyrostka robaczkowego.

– Poszłam do banku, skorzystałam z ubezpieczenia i dostałam zwrot kosztów leczenia. Warto czytać warunki różnych polis. Np. z mojej dowiedziałam się, że w razie choroby czy wypadku raz w roku mam prawo do darmowej godziny opieki nad dzieckiem i osobno do dwóch godzin opieki nad… kotem – wylicza. Najlepiej trzymać wszystkie polisy w jednym miejscu i przy okazji kolejnej porównywać ją z już posiadanymi. Zrezygnujmy z tych, które się dublują, ale trzymajmy takie, które zagwarantują nam wypłatę dodatkowych pieniędzy w razie choroby, zgubienia telefonu, bagażu czy wypadku.

Zarób na opóźnieniu

Zarobić można też na tym, że spóźni się nasz samolot lub pociąg. Jak? Rocznie 47 milionów osób czeka na pociąg, który nie przyjechał lub się spóźnił, ale tylko co trzecia z nich składa wniosek o odszkodowanie. A przecież jeśli pociąg spóźni się o ponad godzinę, możemy dostać co najmniej 50 proc. zwrotu kosztu biletu. W przypadku biletów tygodniowych czy miesięcznych otrzymamy 20 proc. ceny całego biletu. Z kolei w przypadku samolotów, odszkodowanie należy się, jeśli ten spóźnił się o ponad trzy godziny i może wynieść do 460 funtów.

Jedyny problem tkwi w polityce niektórych przewoźników, którzy zrobią wszystko, byśmy nie otrzymali należnych nam pieniędzy. Żmudne i nielogiczne formularze, ograniczenia czasowe i niewygodna forma zwrotu środków (w formie vouchera, zamiast na konto) zniechęcają nawet najbardziej wytrwałych. Są jednak i dobre wiadomości. Aplikacja Train Refund automatycznie poinformuje nas o opóźnieniu dotyczącym kupionych biletów i złoży wniosek o zwrot. Poza tym, od połowy tego roku rząd planuje usprawnić proces oddawania pieniędzy i zmusić przewoźników kolejowych, by przesyłali je prosto na konto. A co z samolotami? Tu wciąż trzeba zdać się na siebie…

Czekając na prąd

Odszkodowanie można też dostać od dostarczyciela prądu czy gazu. Po pierwsze, jeśli zabraknie nam prądu na dłużej niż 18 godzin przy dobrej pogodzie i 24-48 godz. przy złej, a stanie się to z winy operatora. Odszkodowanie w takim wypadku może wynieść równowartość nawet siedmiu rachunków za prąd, a żeby je dostać trzeba zgłosić się do dostawcy. Rekompensata należy się też wtedy, gdy firma spóźnia się z odczytaniem stanu liczników z własnej winy. Doświadczyła tego 33-letnia Kasia, kelnerka z York.

– Wkurzyłam się, bo wzięłam wolne na cały dzień, a „pan od liczników” się nie pokazał. Sprawdziłam w internecie i musi uzgodnić ze mną dwugodzinne okienko w ciągu dnia lub przynajmniej zadeklarować się, czy przyjdzie przed czy po południu. Zadzwoniłam na skargę i dostałam 42 funty odszkodowania – opisuje. Tyle można otrzymać za takie problemy przy zczytywaniu obydwu liczników. Za sam gaz dostaniemy 20 funtów, a za prąd – 22 funty. Warto też wiedzieć, że trzy miliony mieszkańców kraju mają dłużnika w postaci starego dostarczyciela energii, a dług średnio wynosi 50 funtów. Często rezygnując z usług jednego z dostarczycieli zostajemy z nadpłatą, szczególnie wtedy, gdy się wyprowadzamy i zapomnimy przekazać firmie nasz nowy adres. Na szczęście złożenie wniosku jest proste – zajmuje się tym portal www.myenergycredit.com

Zwrot podatku

Temat niezwykle popularny wśród imigrantów, jednak wciąż w HMRC zalegają miliardy nierozliczonych funtów. Średnio otrzymać możemy kilkaset funtów, jednak bywa i tak, że zdobędziemy znacznie więcej, o czym przekonał się  30-letni Konrad z Edynburga, który najpierw studiował marketing, a później przez kilka lat pracował w sklepie z telefonami komórkowymi. O zwrot ubiegał się dopiero w zeszłym roku i czekała go miła niespodzianka.

– Dostałem ponad 2 tysiące funtów. Wydawało mi się, że się nie kwalifikuję, ale okazało się, że przez to, iż co roku parę miesięcy spędzałem u rodziny w Polsce, w świetle prawa zarabiałem mało i należał mi się zwrot – wyjaśnia. To często dotyczy właśnie studentów, którzy pracują na niepełny etat i imigrantów, którzy dzielą czas pomiędzy dwa kraje. O zwrot można ubiegać się za darmo w HMRC, a jeśli mamy wątpliwości, możemy zgłosić się o pomoc do którejś z polskich firm księgowych.

Podatek od domu

Możemy też otrzymać zwrot Council Tax czyli podatek lokalny, jeśli okaże się, że podpadaliśmy pod niewłaściwy próg i płaciliśmy za dużo. Progi (band) ustala urząd miasta, biorąc pod uwagę jakość domu i okolicy. Jeśli więc sąsiedzi w podobnych mieszkaniach płacą mniej niż my lub mamy podejrzenie, że urząd nie wziął czegoś pod uwagę (np. dymiący komin, hałas, wycinka drzew), możemy wnieść o zmniejszenie progu, a tym samym zwrot części podatku. Często zdarza się, że nieruchomość była wyceniona właściwie, jednak z biegiem lat coś się zmieniło – np. okolica nie jest już tak atrakcyjna.

Błąd tkwi też w samym systemie. Podatek zaczęto wprowadzać w 1991 roku. W całym kraju do oszacowania były miliony domów, a ustawę trzeba było wprowadzić szybko. Eksperci do spraw podatków opisują tamto szacowanie jako „wycenę na drugim biegu”, bo siłą rzeczy część odpowiedzialnych za to osób miała do sprawdzenia tyle domów, że nawet nie zatrzymywała się przed nimi, oceniając je zza okna pędzącego samochodu. To dlatego możemy dostać wyrównanie wstecz nawet do 1993 roku lub do roku, w którym się wprowadziliśmy.

Wyceń sam

Jak się za to zabrać? Możemy zapytać sąsiadów o to, ile podatku płacą. Mniej krępującym rozwiązaniem będzie jednak sprawdzenie tych danych na stronie Valuation Office Agency (w Anglii) lub Scottish Assessors Association, gdzie znajdują się prawie wszystkie nieruchomości. Następnie musimy sprawdzić, czy wartość domu spadła od momentu, gdy się wprowadziliśmy lub od momentu, gdy dokonano wyceny (np. porównując umowę kupna z danymi na stronie www.nationwide.co.uk). Jeśli tak, możemy zgłosić się do VOA lub SAA i poprosić o ponowne oszacowanie wartości. Ale uwaga – taki wniosek o zmniejszenie podatku działa jak broń obosieczna. Równie dobrze może się bowiem okazać, że podatek był zbyt mały i wtedy czeka nas… podwyżka. A co gorsza, nie tylko nas lecz całą okolicę, za co z pewnością odpowiednio „odwdzięczą” nam się sąsiedzi.

Ile możesz odzyskać?

  • Zaległa emerytura – do 5 tys. funtów
  • „Zagubione konto” – 5-500 funtów
  • Nieuczciwe ubezpieczenie karty – 216 funtów
  • Niewykorzystane ubezpieczenie – nawet kilkadziesiąt tys. funtów
  • Spóźniony samolot – do 460 funtów
  • Spóźniony odczyt liczników – 20-42 funty
  • Zwrot podatku – średnio 500 funtów
  • Council Tax – średnio 100-400 funtów rocznie

Zaległości w liczbach…

  • Partia Konserwatywna twierdzi, że 400 tys. domów podpada pod niewłaściwy próg Council Tax.
  • Rocznie 47 mln osób należy się odszkodowanie za spóźniony lub odwołany pociąg.
  • W pracowniczych funduszach emerytalnych leży 3 mld zapomnianych funtów.

Oto prosty sposób na to, jak zaoszczędzić na rachunkach za prąd

Eksperci twierdzą, że bardzo prostym sposobem zaoszczędzenia na rachunkach za prąd jest zmiana dostawcy prądu. Gospodarstwa domowe, które zdecydowały się zmienić dotychczasowego dostawcę energii, oszczędzają więcej na rachunkach. Mniejsze firmy dostarczające energię elektryczną zawładnęły rynkiem i oferują konkurencyjne ceny.

Ceny oferowane przez mniejsze firmy są tak atrakcyjne, że nawet wielkie firmy na ranku zdecydowały się na obniżki taryf. Eksperci twierdzą, że teraz jest najlepszy moment aby zmienić dostawcę prądu i zaoszczędzić pieniądze.

Według portalu uSwitch.com użytkownicy, którzy zdecydowali się zmienić dostawcę, zaoszczędzili w zeszłym roku aż 337 funtów, więcej niż w 2012 roku, kiedy kwota ta wyniosła 138 funtów i w 2011 – 170 funtów.

Dane przedstawione przez Energy UK pokazują, że w ostatnich 12 miesiącach aż 1,3 miliona klientów zamieniło większego dostawcę energii na mniejszą firmę. To znowu, zmusiło firmy energetyczne z tzw. wielkiej szóstki, do obniżek cen gazu i prądu.

Ewentualne oszczędności dla gospodarstwa domowego, które chciałoby teraz zmienić dostawcę, a nigdy wcześniej tego nie zrobiło, mogą wynieść nawet 400 funtów rocznie.

Proces zmiany dostawcy jest tak naprawdę bardzo prosty, z czego jeszcze niewielu zdaje sobie sprawę. Ci, którzy szukają lepszej oferty, znajdąszeroki wybór na dzisiejszym rynku, czy będą to umowy długoterminowe, czy taryfa zmienna.

Chociaż oszczędności płynące ze zmiany dostawcy nie są tak duże jak jeszcze kilka lat temu, to jednak eksperci twierdzą, że zmiana dostawcy powinna być kluczowym punktem w rozporządzaniu naszymi finansami.

Jeśli jesteś jednym z miliona ludzi, którzy nigdy jeszcze nie zmienili swojego dostawcy (np. ciągle korzystają z usług swojego pierwszego dostawcy energii), masz szanse zaoszczędzić znaczną sumę pieniędzy.

Jeśli myślisz o zmianie dostawcy, to w bardzo prosty sposób możesz porównać ceny taryf na stronie energyhelpline.com

Zmiany oceniania szkół w Anglii

Szkoły w Anglii po raz ostatni oceniane są na podstawie „surowych” wyników z testów GCSE. Jak podaje BBC, rząd oznajmił zaostrzenie standardów w szkołach, co oznacza, że od przyszłego roku będą one oceniane na podstawie wyników z ośmiu przedmiotów.

Szkoły gimnazjalne kwalifikują się jako „osiągające wyniki gorsze od zamierzonych”, gdy mniej niż 40 proc. uczniów dostaje oceny A*-C z pięciu przedmiotów, w tym z języka angielskiego i matematyki.

Dyrektorzy narzekali, że oceniane szkół na podstawie wyników z GCSE jest niesprawiedliwe, ale ministrowie naciskali na prosty typ rankingu, który ułatwi rodzicom wybór szkoły dla dziecka.

Obecnie ponad 61 proc. uczniów płci żeńskiej uzyskało pięć dobrych wyników z GCSE, w tym z języka angielskiego oraz matematyki. Około 52 proc. chłopców otrzymało podobne wyniki. Również mniej chłopców (69.9 proc.) niż dziewczyn (76.5 proc.) poprawiło swoje wyniki w nauce.

Więcej dziewcząt (29.3 proc.) niż chłopców (19.5 proc.) osiągnęło angielską maturę, co wymaga zdania GCSE z dwóch przedmiotów ścisłych, języka obcego, historii, geografii oraz języka angielskiego i matematyki.

Od następnego roku szkoły w Anglii oceniane będą na podstawie tzw. Progress 8, który wymaga zdania testów z ośmiu przedmiotów.

– Nasz program akademicki rewolucjonizuje system szkolny. Reformy GCSE oraz A-levels zapewnią młodzieży wykształcenie, szeroką i zrównoważoną wiedzę, umiejętności oraz kwalifikacje, które pomogą im odnieść sukces – powiedział minister szkół Nick Gibb.

Prawo brytyjskie a polskie. Jakie są różnice?

Istnieje dużo różnic pomiędzy prawem polskim a brytyjskim. Jedne są uciążliwe, inne zabawne. Nieznajomość przepisów czasem może jednak sporo kosztować.

Pierwszą różnicą, która rzuca się w oczy wielu Polakom na Wyspach, jest zupełnie inne prawo pracy. – Do tej pory jestem w szoku. W Wielkiej Brytanii wystarczy, że umówię się na coś z szefem ustnie, nie muszę za każdym razem wypełniać druczków. Jeśli potrzebna jest umowa, to wystarczy, że raz prześlę skan. Poza tym, do wypłaty wynagrodzenia wystarczy przesłanie prostej faktury e-mailem – wyjaśnia 27-letnia Zuza, dziennikarka i copywriterka z Warszawy, pracująca z domu dla polskich i brytyjskich klientów.

Rzeczywiście, wystarczy, że pracodawca przedstawi warunki umowy na piśmie w ciągu dwóch miesięcy od rozpoczęcia pracy, by umowa obowiązywała. A w Polsce? – Umowy i rachunki to moja zmora. Nawet, jeśli ktoś ma mi wypłacić 50 złotych za tekst, nie obejdzie się bez stosów papieru. Dla tylko jednego ze zleceniodawców co miesiąc drukuję… 26 stron dokumentów. Jednak najbardziej wkurza mnie, gdy ktoś zabiera mi czas i każe jechać na drugi koniec miasta na podpisanie umowy – wzdycha. W UK często zaskakują nas też różnice związane ze zwolnieniem i odszkodowaniami.

Wagary to przestępstwo

Kontrowersje wywołuje też prawo rodzinne, które znacząco różni się od polskiego. – Gdy po tygodniowej wizycie z córką u babci na początku roku szkolnego dostałam list z wezwaniem do Social Services, natychmiast poszłam z awanturą do dyrektora szkoły. Okazuje się jednak, że tu rodzic odpowiada za nieobecności dziecka do tego stopnia, że każde kilka dni nieusprawiedliwionego „wolnego” skutkuje koniecznością stawienia się „na dywaniku” – opowiada 35-letnia Marzena z Dublina. Dla kontrastu przywołuje wspomnienia z edukacji starszego syna, która odbywała się w Polsce. – Musiałam się tłumaczyć jego wychowawczyni dopiero wtedy, gdy nieobecności z półrocza było więcej, niż obecności. Syn nie cierpiał swojego gimnazjum i ani ja, ani nauczyciele niewiele mogliśmy na to poradzić – opowiada.

Inne prawo dotyczy też rozwodów, bo zamiast upokarzającej procedury wystarczy złożyć wniosek – wiele par nawet nie stawia się na sprawie rozwodowej. Ciekawie prezentują się za to różnice w prawach osób homoseksualnych. Choć na Wyspach od 1996 roku legalne są konkubinaty, a od 2005 roku związki partnerskie i adopcja dzieci, to jeszcze w latach 60. XX wieku homoseksualizm karany był śmiercią, a publiczne okazywanie sobie uczuć i wstępowanie homoseksualistów do wojska jest legalne dopiero od kilkunastu lat. Tymczasem w Polsce ostatnie prawo zabraniające tego typu kontaktów zniesiono w 1932 roku.

Nie pożyczaj samochodu

Temat, który rozgrzewa internetowe fora, to różnice w prawie drogowym. Brytyjski limit alkoholu we krwi osoby prowadzącej auto to 0,8 promila, podczas gdy w Polsce to 0,2 promila alkoholu.
Z inną różnicą zetknął się 40-letni Paweł, mechanik z Hull, który kiedyś często pożyczał auto polskiemu sąsiadowi. Do czasu. – Marcin w zeszłym roku miał stłuczkę, ewidentnie z winy innego kierowcy. Samochód był niemal do kasacji, ale nie martwiłem się tym, bo miałem ubezpieczenie. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że ubezpieczenie samochodu w UK obowiązuje na osobę, a nie na samochód. Ja byłem ubezpieczony, ale mój rozbity samochód już nie – opowiada. Na Wyspach nie musimy wozić przy sobie prawa jazdy czy sterty dokumentów dotyczących auta. Wystarczy, że dostarczymy je na prośbę policji w ciągu siedmiu dni.

MO stoi na straży…

Wiele mniej oczywistych przepisów różni się od siebie znacząco na tyle, że nawet prawnicy przecierają oczy ze zdumienia. Tak jest np. z polskim przepisem dotyczącym pracy prosektoriów. Pracownicy, którzy nie mogą zidentyfikować ciała powinni powiadomić „organ MO, a w razie potrzeby natychmiastowego zabezpieczenia śladów przestępstwa – biuro gromadzkiej rady narodowej”. To ostatnie zlikwidowano ponad 50 lat temu.

Z innej obowiązującej ustawy, rolnicy dowiedzą się, że są „trwałym i równoprawnym elementem społeczno-gospodarczym ustroju PRL” i że mają prawo uczestniczyć „w decydowaniu o sprawach związanych z postępem społecznym wsi”. W kwestii przestarzałego prawa i w Wielkiej Brytanii wciąż obowiązuje kilka regulacji sięgających czasów… średniowiecza – wśród nich m.in. o tym, że w parlamencie nie wolno nosić zbroi, że nie można nosić drzew ulicami miasta ani trzymać łososia w sposób podejrzany. Od XIII w. nie wolno też trzepać dywanów z okna ani upijać się w pubie.

Nie lajkuj w internecie

Są jednak i stare prawa, których nieprzestrzeganie do dziś może mieć poważne konsekwencje. Jednym z nich jest obowiązująca w Polsce cisza wyborcza. W teorii ma zapobiec agitowaniu ludzi wchodzących do lokali wyborczych. A jak w XXI w. wygląda to w praktyce?

– Przed wiosennymi wyborami Państwowa Komisja Wyborcza straszyła, że będzie ścigać za łamanie ciszy wyborczej w internecie. Ale mój profil na portalu społecznościowym to moja sprawa! Czy nie mogę przed wyborami nacisnąć „lubię to!” na stronie partii politycznej ani dyskutować pod artykułem o polityce? To absurd! – oburza się 22-letni Mikołaj, student nauk politycznych z Krakowa. W UK tymczasem nie ma ciszy wyborczej.

Lepiej nic nie pisać

Podobne kontrowersje wzbudza polskie prawo prasowe uchwalone w… stanie wojennym. Redaktorowi naczelnemu grozi kara więzienia za nieopublikowanie sprostowania, a dziennikarzowi za publikację nieautoryzowanej wypowiedzi. To dlatego można odnieść wrażenie, że wywiady w polskiej prasie są takie „grzeczne”: ich bohaterowie często piszą je… od nowa w momencie autoryzacji. Istnieje też zapis mówiący, że „zadaniem dziennikarza jest służba państwu”, na co powołują się sędziowie w sprawach dziennikarzy, którzy nie po myśli polityków nagłaśniali afery z ich udziałem.

Zdarza się też, że polskie gazety po opublikowaniu tekstu np. o działalności przestępczej ludzi biznesu stają na skraju bankructwa, bo biznesmeni otoczeni armią prawników pozywali tytuł za jedno słowo i domagali się sprostowań na łamach np. ogólnopolskiej telewizji. Dużym problemem jest artykuł 212 kodeksu karnego, dzięki któremu za zniesławienie innej osoby można trafić na dwa lata za kratki. Bywa, że dzięki temu artykuły czy książki po prostu nie zostają… napisane.

Potencjalni autorzy wiedzą, że publikując „rewelację” na temat głowy państwa czy ważnego polityka, mają jak w banku wieloletnią batalię sądową i konieczność wykupywania drogich sprostowań w mediach. Warto przy tym pamiętać, że w dobie internetu pomówieniem czy naruszeniem dóbr osobistych może być też wpis na blogu czy komentarz opublikowany na portalu społecznościowym.

Sędzia rozpatruje latami

Do tej pory najbardziej zasadniczą różnicą był jednak zupełnie różny system wydawania wyroków sądowych obowiązujący w tych dwóch krajach. Na Wyspach to system kontradyktoryjny, w którym sędzia decyduje o wyroku na podstawie argumentów, które przedstawiły strony. Ta, która lepiej udowadnia swoje racje, wygrywa.

W polskim systemie tymczasem sędzia musi zapoznać się ze wszystkimi materiałami dotyczącymi sprawy i dopiero, gdy uzyska pełen ogląd sytuacji, wydaje wyrok. W teorii brzmi to dobrze, jednak w praktyce sprawia, że najprostsze sprawy trwają latami. Możemy to obserwować np. w przypadku sprawy Amber Gold, której końca nie widać, bo sąd musi przesłuchać kilka tysięcy świadków i przeczytać „kilogramy” dokumentów.