Zawód kierowca: ciężka praca, świetna płaca

Kierowca zawodowy to wciąż bardzo popularny zawód wśród Polaków, szczególnie tych mieszkających za granicą. Ostatnie trzy lata były jednak dla nich wyjątkowo ciężkie.

Najpierw była sprawa rosyjskiego embarga na żywność, co powodowało olbrzymie kolejki TIR-ów na polskiej granicy, a niekiedy i brak pracy. Później wprowadzanie płacy minimalnej dla kierowców w kolejnych krajach europejskich, które mają walczyć z dumpingiem cenowym i promować zatrudnianie szwedzkich czy niemieckich, zamiast polskich lub rumuńskich kierowców. W maju Komisja Europejska zaproponowała by, zamiast rozmawiać o każdym kraju z osobna, od razu wprowadzić pensję minimalną w tym zawodzie dla wszystkich kierowców w Europie.

W teorii oznacza to podwyższenie płac w zawodzie. Kierowcy i właściciele firm transportowych ostrzegają jednak, że w praktyce może być inaczej. – Jeśli usługi wszystkich firm będą kosztowały tyle samo, to Polacy stracą zlecenia, które przejmą Francuzi czy Austriacy. O ile nie Ukraińcy, bo przecież natura nie znosi próżni. Jestem pewien, że pojawiliby się zaraz tani przewoźnicy ze wschodu – ostrzega 30-letni Piotr, pracownik łódzkiej firmy spedycyjnej, która zaangażowała się w protesty.

Bywa niebezpiecznie

Kolejnym wyzwaniem stojącym przed polskimi kierowcami były kolejki w Calais wywołane kontrolami. Pechowi kierowcy dostawali wówczas wysokie mandaty za przewożenie nielegalnych imigrantów. – Przecież nawet jeśli zauważę, że pięciu obcych wejdzie mi na naczepę, to co mam zrobić?

Ja się nie proszę o kłopoty, a tacy ludzie mogą być przecież zdeterminowani i groźni. Zamiast na policji czy straży imigracyjnej, cała odpowiedzialność spoczywa na kierowcach – mówi ze zdenerwowaniem 46-letni Bogdan, kierowca zatrudniony w polskiej firmie logistycznej spod Warszawy, która 1-2 razy w tygodniu wysyła go na Wyspy. Dodaje, że nie każdy z kierowców z Europy Wschodniej zna angielski na tyle, by zrozumieć reguły panujące w tym miejscu, przez co stają się łatwym łupem. Choć wydawało się, że apogeum aktywności imigrantów w porcie miało miejsce w zeszłym roku, ostatnie dni dopisały tragiczny finał do zajść na granicy.

20 czerwca pod Calais zginął kierowca zarejestrowanego w Polsce vana. Imigranci ustawili o świcie blokadę z pni drzew na drodze i jadące przed nim samochody musiały gwałtownie zahamować. Polak zderzył się z nimi, a jego wóz stanął w płomieniach. – Proszę pana ministra o podjęcie działań zapewniających bezpieczeństwo polskim przewoźnikom poruszającym się w rejonie Calais – zaapelował zaraz po zajściu, w liście do francuskiego ministra spraw wewnętrznych, Mariusz Błaszczak, oferując jednocześnie pomoc w śledztwie i utrzymaniu porządku w kłopotliwych rejonach kraju.

Małe wymagania

Wciąż jednak większość kierowców chwali sobie swoją pracę i deklaruje, że to świetny sposób na zarobienie pieniędzy. Średnie wynagrodzenie dla większości ofert kierowców autobusów na Wyspach to 9 funtów za godzinę. Kierowca ciężarówki dostanie już 9-12 funtów za godzinę. Co ważne, dla osób, które już mają polskie prawo jazdy, wymagania nie są duże. Wiele agencji czy firm nie zwraca uwagi na to, w którym europejskim kraju wydano dokument. Z brytyjskich uprawnień najczęściej wymagany jest Certificate of Professional Competence (CPC). Aby go uzyskać, wystarczy złożyć w DVSA formularz DQC1.

Aby dostać potwierdzenie ważne przez 5 lat, trzeba przejść 35 godzin obowiązkowego szkolenia. Istnieje wiele różnych rodzajów szkoleń, które są dostosowane do oczekiwań kursantów: weekendowe, ekspresowe czy dzienne. Za jazdę ciężarówką lub autobusem bez takich uprawnień można dostać karę w wysokości do tysiąca funtów.

Samotność i nuda

A czy są jakieś minusy tego zajęcia? – Praca jest specyficzna. To jest dobre zajęcie na kilka lat, bo bardzo rozbija życie rodzinne – mówi Bogdan. I podaje przykład: – Nie można się spotkać ze znajomymi, bo się jest w trasie od środy do niedzieli. Taki kierowca wraca do domu w poniedziałek, cały dzień odpoczywa, a we wtorek chce nadrobić zaległości towarzyskie, bo to jego jedyny wolny dzień. A tymczasem wszyscy znajomi są w pracy. Jak ktoś chciałby kogoś poznać czy zbudować rodzinę, to też nie ma kiedy – ostrzega. Nieco lepiej jest w pracy kierowcy autobusu miejskiego czy jeżdżącego na krótkich trasach. Taka osoba może pracować kilka razy w tygodniu i wracać do domu w porze obiadu.

Poszukują Polaków

Wśród plusów można wymienić dużą dostępność tego zawodu na Wyspach. „The Guardian” podawał w zeszłym roku, że w całym kraju pracuje 60 tys. kierowców z Europy Wschodniej, a to wciąż za mało, by zaspokoić zapotrzebowanie. Ogłoszenia dla kierowców busów, TIR-ów, autobusów miejskich czy ciężarówek przeprowadzkowych można znaleźć w każdym mieście. Często miesiącami nie udaje się znaleźć chętnych. Młodzi Brytyjczycy nie garną się do zawodu z uwagi na długie godziny poza domem i dużą odpowiedzialność, która na kierowcy spoczywa. The Road Haulage Association podaje, że niedługo na emeryturę odejdzie ok. 40 tysięcy kierowców i może być trudno znaleźć chętnych na ich miejsce.

Organizacja zwróciła przy tym uwagę, że w branży transportowej nie ma programów szkoleń i staży, choć rząd wspiera takie inicjatywy w większości innych zawodów. Jako jeden z głównych problemów, na jakie natykają się młodzi ludzie myślący o pracy kierowcy, wymienia wysokie koszty prawa jazdy, które nie są refundowane ani nie podlegają dopłatom. Aby podejść do egzaminu na Wyspach, trzeba przygotować 230 funtów za każdy egzamin (wiele osób nie zdaje za pierwszym razem) i nawet 3 tysiące funtów za sam kurs. Kolejnym problemem jest brak dostatecznej ilości egzaminatorów, przez co chętni muszą czekać nawet kilka tygodni na to, by przystąpić do egzaminacyjnego testu.

Bonus za złożenie cv

Brak rąk do pracy jest na tyle dokuczliwy, że dwa lata temu sam David Cameron obiecywał poświęcić więcej uwagi temu problemowi. Już wtedy zauważał, że młodych kierowców należy zachęcać do pracy, oferując im dopłaty do prawa jazdy. W tym samym czasie jedna z agencji pracy ze Swindon oferowała bonus 100 funtów dla każdego kierowcy ze Wschodu, który odpowie na ofertę. Okazuje się, że są oni cenieni z uwagi na dużą pracowitość i odporność na stres czy inne niedogodności.

Wielu traktuje to jako możliwość dorobienia się przez kilka miesięcy czy lat, więc pracuje tyle, ile jest w stanie. Brytyjscy kandydaci do pracy chcą raczej mieć więcej czasu dla siebie i rodziny, przez co na miejsce kilku opłaca się zatrudnić jednego Polaka czy Czecha. „Daily Mail” podawał ostatnio, że problemy ze znalezieniem pracowników dotyczą też biur firm spedycyjnych. Często wymagają one doświadczenia w tej branży, którego młodym Brytyjczykom brakuje.

Dla polskich kierowców perspektywa pracy na Wyspach wciąż jest atrakcyjna. W zeszłym roku magazyn „Vice” przeprowadził śledztwo w sprawie warunków pracy i płacy europejskich kierowców. Okazało się, że brytyjski kierowca zarabia średnio 2100 funtów miesięcznie, niemiecki 1650 funtów, a holenderski ok. 1550 funtów. Kierowca z Kazachstanu, który również został uwieczniony w artykule, zarabiał już tylko 630 funtów.

Kierowcy na Wyspach uważają jednak, że zarabiają za mało. Zauważają, że o ile w większości branż prężnie działają związki zawodowe, to w tym zawodzie jest inaczej. Ponad 85 proc. kierowców nie należy do takiej organizacji. Nie istnieją ogólnobranżowe ustalenia dotyczące nadgodzin czy płacy za czas spędzony poza autem, tysiące kilometrów od domu. Przedstawiciele związków zawodowych mają nadzieję, że kierowcy zaczną dbać o swoje prawa, a dzięki temu wkrótce się to zmieni.

Sonia Grodek

Prawo do posiadania broni na Wyspach

W Wielkiej Brytanii prawo do posiadania broni jest jednym z najbardziej surowych na świecie. Praktycznie niemożliwe jest, by na Wyspach osoba prywatna uzyskała pozwolenie na broń do ochrony własnej. Z tych przepisów nie są zwolnieni nawet prywatni detektywi. Podobne restrykcje dot. posiadania gazów pieprzowych i noży.

Zjednoczonym Królestwie powszechny dostęp do broni palnej jest ściśle kontrolowany przez prawo, które jest znacznie bardziej restrykcyjne niż wymagania nałożone przez Unię Europejską. Jeszcze surowsze reguły obowiązują w Irlandii Północnej, która ma oddzielny system prawny w przypadku wydawania pozwoleń na broń. Wielka Brytania ma jeden z najniższych wskaźników zabójstw z broni palnej na świecie.

W latach 2015-2016 na terenie Anglii i Walii odnotowano 8399 incydentów z użyciem broni, z czego śmiertelnych było 26 przypadków, podczas gdy rok wcześniej – 19. Według policyjnych statystyk dotyczących liczby sztuk broni   przypadających na 100 mieszkańców, na stu Brytyjczyków przypada ok. 6,6 sztuk broni. Dla porównania, w Stanach Zjednoczonych ten wskaźnik wynosi 112, a w Polsce – 1,3. Na samym dole listy znajduje się Tunezja, gdzie na stu mieszkańców przypada zaledwie 0,1 sztuk broni. W USA obowiązują jedne z najlżejszych obostrzeń dotyczących pozwoleń na broń, ale każdy stan ma oddzielne uregulowania prawne w tej kwestii. W niektórych rejonach broń można zakupić jedynie za okazaniem dowodu tożsamości. Szacuje się, że łącznie mieszkańcy USA mają w posiadaniu aż 300 milionów sztuk broni.

Prawo i formalności

Jedynym rodzajem broni, o której pozwolenie można się ubiegać na Wyspach, to broń myśliwska oraz sportowa. Decyzję podejmuje miejscowy szef policji. Brytyjskie prawo przyjmuje dwa główne kryteria ograniczające dostęp do broni: wiek i karalność.

O pozwolenie mogą ubiegać się osoby pełnoletnie. Posiadanie jakiejkolwiek broni i amunicji przez osobę poniżej

14. roku życia jest prawnie zakazane. Nie jest też możliwe nabywanie oraz wypożyczanie broni przez osoby poniżej 17. roku życia. Taka osoba może natomiast używać broni myśliwskiej czy sportowej, kiedy znajduje się pod opieką osoby, która ma co najmniej 21 lat. Całkowity zakaz posiadania broni obejmuje osoby, które odbywały w przeszłości kary pozbawienia wolności lub przebywały w zakładzie poprawczym przez okres dłuższy niż trzy lata. Osoby odbywające krótsze wyroki, nie mogą posiadać broni przez pięć lat od chwili zakończenia odbywania kary.

Do wniosku, w którym należy uzasadnić, dlaczego ubiegamy się o pozwolenie, należy dołączyć cztery fotografie oraz dane dwóch osób, które mogą udzielić nam referencji. Wnioski o pozwolenie na broń myśliwską czy sportową są zatwierdzane praktycznie w stu procentach, o ile oczywiście zostanie potwierdzone, że taka broń jest nam potrzebna. Pozwolenie jest wydawane na okres pięciu lat. Jednak pomimo pozytywnie rozpatrzonego wniosku, broni nie można nosić ze sobą w miejscach publicznych. Wszystko to za sprawą ustawy z 1997 roku, która głosi, że kluby strzeleckie są jedynym miejscem, gdzie szerzej dozwolone jest przechowywanie broni palnej, a także jej noszenie i używanie.

W obronie własnej

Surowe brytyjskie prawo dotyczy nawet policji, bowiem funkcjonariusze podczas patroli nie są wyposażeni w broń palną. Upoważnione do jej posiadania są jedynie specjalistyczne jednostki.

Uzyskanie pozwolenia nie uprawnia do wykorzystywania broni w celach samoobrony. Brytyjskie sądy bardzo restrykcyjnie traktują takie sprawy. Swego czasu głośno było o brytyjskim farmerze, na którego posiadłość włamano się trzy razy z rzędu.

Za czwartym razem mężczyzna postrzelił sprawcę za pomocą broni myśliwskiej, za co trafił do więzienia, bowiem sąd potraktował ten przypadek jako przekroczenie granic obrony koniecznej. Prawo w Wielkiej Brytanii zakłada, że poszkodowana osoba może ruszyć w pościg np. za złodziejem, jedynie po to, żeby odzyskać swoje mienie. Nie ma w zasadzie przypadku, kiedy możemy użyć broni w celach obrony własnej, chyba że napastnik również jest uzbrojony i istnieje realne zagrożenie dla naszego życia. Jednak nawet w takich przypadkach sąd bada dokładnie wszystkie okoliczności. – Trzeba pamiętać, że każdy przypadek napaści traktowany jest odrębnie. Jeżeli zostaniemy uderzeni, ale napastnik od razu się oddali, a my w tym czasie rzucimy go np. kamieniem, to jest to traktowane, jako przekroczenie obrony koniecznej, ponieważ atak musi być czynny. Inną sytuacją jest, kiedy uderzymy napastnika, gdy nas trzyma. Należy jednak pamiętać, że wszystko zależy od okoliczności, a każda sprawa rozpatrywana jest indywidualnie – tłumaczy  właściciel biura detektywistycznego „Detektyw Londyn”.

Policja nie wyda pozwolenia na broń nawet jeśli uzasadnimy, że czujemy zagrożenie dla własnego życia lub mamy niebezpieczną pracę. Co ciekawe, dotyczy to także prywatnych detektywów. W Wielkiej Brytanii traktowani są oni jak każda inna osoba prywatna, dlatego nie mogą posiadać rozpylacza gazu, noża, czy pałki teleskopowej używanej przez policję.  Nie przysługuje im też prawo do ubiegania się o broń służącą do ochrony własnej.

Brytyjskie prawo jest równie rygorystyczne w stosunku do innych przedmiotów, które powszechnie są uważane za środki do obrony własnej.

W przypadku paralizatorów nielegalne jest nie tylko ich używanie, ale również posiadanie i nabywanie. Nie można też używać gazów pieprzowych, które w Polsce za pośrednictwem internetu może kupić praktycznie każdy. Dopuszczalne jest natomiast posiadanie noża lub scyzoryka, którego ostrze nie przekracza trzech cali. – Nóż może posiadać np. budowlaniec, dla którego to narzędzie jest niezbędne w pracy, lub malarz, który potrzebuje noża do cięcia tapety. W innych wypadkach policja może zażądać tłumaczeń – mówi właściciel „Detektyw Londyn”.

Co więcej, nawet gdy będziemy mieć przy sobie pistolet do paintballa, tzw. marker, w miejscu publicznym, musimy liczyć się z faktem, że możemy zostać wylegitymowani przez funkcjonariuszy i zobowiązani do okazania im sprzętu.

Farba lub latarka

W Wielkiej Brytanii niewiele jest przedmiotów, które w sposób całkowicie legalny i zgodny z prawem można wykorzystać do obrony własnej. Jednym z nich jest spray z czerwoną farbą, wyglądem przypominający gaz pieprzowy, który stosowany jest najczęściej w obronie przed psami, ale też przed napastnikami. Farba jest ciężko zmywalna, utrzymuje się na skórze przez kilka dni, dzięki czemu policja z łatwością może później rozpoznać sprawcę zdarzenia. Spray raczej służy do naznaczenia napastnika, niż jego unieszkodliwienia, chyba że farba trafi mu prosto w oczy. Specjaliści polecają także specjalne latarki do samoobrony, które mają za zadanie oślepienie przeciwnika. Jedną z proponowanych metod są także maleńkie alarmy, które można doczepić na przykład do kluczy. Eksperci polecają podręczne alarmy w szczególności kobietom.

Są one reklamowane jako efektywna metoda ostrzegania innych, a także zdezorientowania osoby atakującej, dzięki głośnemu i przenikliwemu dźwiękowi, który wydaje alarm.

Wydaje się, że brytyjskie prawo jest bardzo rygorystyczne w kwestiach dostępu do broni. Z drugiej jednak strony policja informuje o niepokojącej liczbie uczniów, którzy przychodzą do szkoły uzbrojeni w noże, wiatrówki i inne niebezpieczne narzędzia. Głośno jest także o rosnącej liczbie ataków nożowników, w wyniku których tylko w ciągu jednego tygodnia w Londynie zginęło osiem osób. Pokazuje to niestety, że nawet najsurowszy system nie jest doskonały.

Agata Trzaskawka

Przewożenie dzieci w fotelikach samochodowych. Kiedy fotelik nie jest wymagany

Na całym świecie przepisy drogowe regulujące przewóz dzieci w samochodzie nakładają obowiązek przewożenia dziecka w specjalnym foteliku samochodowym. Poniżej przedstawiamy aktualne przepisy obowiązujące w Wielkiej Brytanii. Dowiecie się tu jak używać fotelika oraz w jakich sytuacjach dziecko może podróżować bez fotelika.

Ogólne zasady używania fotelików dziecięcych

Stosowanie fotelików samochodowych obowiązuje dla dzieci do 12 roku życia lub jeśli dziecko osiągnie 135 cm wzrostu.

Dzieci po skończonym 12 roku życia lub wyższe niż 135 cm podróżując samochodem muszą zapinać pasy.

Przy zakupie fotelika do samochodu kierujemy się wzrostem lub wagą dziecka.

Foteliki bazujące na wysokości dziecka tzw. „i-Size” muszą być ustawione w przeciwnym do jazdy kierunku do czasu, aż dziecko skończy 15 miesięcy. Foteliki, które są dozwolone w UK to te oznaczone symbolem „E” „R129”.

 

Drugi rodzaj fotelika to ten, który kupujemy na podstawie wagi dziecka. Foteliki takie oznaczone są symbolem „E” „ECE R44”.  W tej grupie znajdziemy kilka rodzajów fotelików dziecięcych, od nosidełka do tzw. siedziska.

 

Prawidłowe zainstalowanie fotelika w samochodzie

Instalując fotelik pamiętajmy, aby:

– dobrze dopasować go do fotela – przestrzegaj instrukcji producenta

– pasy dla dorosłych przechodziły przez wszystkie uchwyty fotelika

– sprawdzić, czy fotelik jest solidnie przymocowany do siedzenia

– sprawdzić dokumentację samochodu – znajdziemy tak rady dotyczące przewozu dzieci

Należy pamiętać, że fotelik dziecięcy, który montuje się tyłem do kierunku jazdy nigdy nie powinien być zainstalowany na siedzeniu, przed którym znajduje się poduszka bezpieczeństwa.

Kiedy dziecko może podróżować bez fotelika

Istnieją pewne okoliczności, w których fotelik dla dziecka nie jest wymagany.

Taksówki. Jeżeli kierowca taksówki nie posiada odpowiedniego fotelika, nie jest on wymagany. Jednak wymogiem jest, aby dziecko siedziało na tylnym siedzeniu. Jeżeli dziecko skończyło 3 lata obowiązkowo musi ono mieć także zapięte pasy.

Minibusy i autokary. Firmy przewozowe nie mają obowiązku posiadania fotelików dziecięcych. Jeśli chcesz, aby twoje dziecko podróżowało bezpiecznie musisz taki fotelik mieć ze sobą.

Nagły wyjazd. Fotelik nie jest również wymagany w przypadku, kiedy musimy nagle przewieźć dziecko samochodem i nie posiadamy odpowiedniego fotelika w danej chwili.

Wymiana prawa jazdy na brytyjskie

Jeśli mieszkasz na Wyspach i jesteś posiadaczem prawa jazdy, ale ciągle zwlekasz z wymianą dokumentu na angielską wersję w tym poradniku znajdziesz niezbędne informacje jak to zrobić.

Wymiana prawa jazdy z polskiego na angielskie jest prostym procesem, który można załatwić w najbliższym urzędzie pocztowym. Aby, jednak rozpocząć wymianę dokumentu należy wejść na stronę internetową https://www.gov.uk/exchange-foreign-driving-licence/y i odpowiedzieć na zadane tam pytania.

Pytania dotyczą głównie długości naszego pobytu w Wielkiej Brytanii, naszego wieku, narodowości oraz posiadanego prawa jazdy. Kolejnym krokiem procesu wymiany prawa jazdy będzie wypełnienie formularza, następnie płatność i wysyłka dokumentu w urzędzie pocztowym.

Formularz D1 niezbędny do wymiany prawa jazdy znajdziemy na stronie https://www.gov.uk/dvlaforms lub na poczcie. Wypełnienie formularza jest bardzo proste i nie powinno sprawić nikomu większych problemów. Dodatkowo do dokumentu załączono instrukcję, dzięki której formularz wypełnimy bezbłędnie. Do wypełnionego formularza należy dołączyć fotografię, którą przyklejamy w przeznaczonym do tego polu na formularzu. W specjalnej ramce uiszczamy swój podpis. Do formularza dołączamy wymagane dokumenty, czyli nasze polskie prawo jazdy, paszport lub dowód osobisty, potwierdzające naszą tożsamość i potwierdzenie wpłaty. Wszystko wysyłamy na adres podany na formularzu.

Nowy dokument uprawniający nas do jazdy powinniśmy otrzymać w okresie 3 tygodni.

Opłata za wymianę dokumentu to 43 funty. Dokumenty należy wysłać za pomocą special delivery. Taka przesyłka jest ubezpieczona, dzięki czemu nie musimy się obawiać o wysyłane dokumenty. Koszt tego typu wysyłki to 10 funtów.

Brytyjskie prawo jazdy pozwala co prawda na prowadzenie samochodu posiadaczom europejskiego prawa jazdy, ale jedynie przez trzy lata od momentu zostania rezydentem Wielkiej Brytanii. Jednak w wielu przypadkach posiadanie brytyjskiego prawa jazdy znacznie ułatwia życie na Wyspach. Posiadacze brytyjskiego pozwolenia na prowadzenie pojazdu przede wszystkim oszczędzają na kosztach ubezpieczenia samochodu.

Dług, który wraca po latach

Kara za jazdę bez biletu lub mandat od brytyjskiej policji? Spokojnie, w Polsce nas nie znajdą. Czy na pewno? Coraz częściej brytyjskie należności są ściągane również za granicą.

Trzydziestodwuletni Marcin z Kutna pierwszy raz na Wyspy przyjechał tuż po maturze. – Byłem wtedy młody i głupi. Dorabiałem to tu, to tam, mieszkało się a to na squacie, a to u znajomych. Zebrałem od policji kilka kar za picie w miejscu publicznym czy śmiecenie. Zjeździłem pociągami kraj wzdłuż i wszerz, oczywiście bez biletu, bo wtedy wiecznie nie miało się pieniędzy – opowiada. Po kilku miesiącach wrócił do kraju. W końcu się ustatkował.

Skończył studia, zaczął pracę w finansach, a później dostał od kolegi propozycję wejścia w dochodowy biznes związany z eksportem na Wyspy. Wrócił do Londynu, tym razem już jako stateczny 30-letni biznesmen. – Założyliśmy firmę i jakoś zaczęło się kręcić – mówi. Do czasu, aż dały o sobie znać stare długi. Gdy dostał od policji mandat za drobne wykroczenie, okazało się, że to w policyjnych kartotekach nie pierwsze wezwanie do zapłaty na jego nazwisko. Długo miał problemy z założeniem w domu internetu i dostaniem kredytu na rozruch firmy, aż ktoś poradził mu, by sprawdził swój credit score. Okazało się, że jest winien tysiące funtów m.in. kolejom. – Musiałem wziąć adwokata. Niektóre rzeczy dało się odkręcić. Na razie przeniosłem się do Irlandii, bo jeszcze dużo czasu minie, aż będę miał na Wyspach „czyste konto” – wzdycha.

Niskie mandaty umarzają

Takich historii jest oczywiście więcej. Tuż po wejściu Polski do Unii Europejskiej wydawało się, że brytyjskie kary nigdy nie „dościgną” nas w ojczyźnie. Często rzeczywiście tak było, bo polskie prawo jazdy czy dowód były dla policjantów i funkcjonariuszy nowością. Bywało, że mandaty nigdy nie dochodziły do adresata. Teraz jednak wygląda to inaczej, bo od 2015 roku działa już system ogólnoeuropejskiej wymiany danych drogowych. W zeszłym roku zagraniczna drogówka 125 tys. razy kierowała do władz pytanie o dane polskich kierowców. Jak podaje „Fakt”, 70 proc. tych kar udało się wyegzekwować.

Mandaty, które są najczęściej umarzane, to te do wysokości 70 euro (ok. 60 funtów). W takim przypadku wysyłka czy tłumaczenie dokumentów opłaca się policji najmniej, więc zdarza się, że kierowcy wykroczenie ujdzie na sucho. Dla osób poruszających się po Wielkiej Brytanii to jednak mała pociecha, bo tu minimalna kara za przekroczenie prędkości to 100 funtów. Nawet jeśli taki mandat nie trafi do adresata, przy najbliższej kontroli pojazdu można mieć kłopoty. Zamiast upomnienia kierowca, który już ma jedną niezapłaconą karę, może dostać wyższy mandat.

Przedawnienie w Europie w przypadku mandatów następuje zależnie od kraju po 2-5 latach. Jeśli w tym czasie policja nie wystawiła wezwania do zapłaty, to można spać spokojnie. Jeśli jednak mandat został już wystawiony, raczej z opresji nie wybawi nas wspomniane przedawnienie. I nie ma co liczyć na to, że przeprowadzka sprawi, że policja zaniecha ściągania należności od pirata drogowego. Zdarza się, że gdy nie da się ustalić adresu, kara zostaje umarzana. Częściej jednak mandat przychodzi na podany adres i rusza machina sądowa, a organów ścigania nie interesuje, że kierowca nie dostał wezwania do zapłaty. Jedynym pocieszeniem może być fakt, że zagraniczne punkty nie sumują się na polskim prawie jazdy, a więc nie mogą być podstawą do odebrania dokumentu.

Kara dla „Mateisza”

Zdarza się jednak, że policjant nie jest w stanie poprawnie zapisać na mandacie polskiego nazwiska czy adresu. Czy to unieważnia karę? Zwykle nie. Jak podaje The Drivers Defence Service, sam mandat nie jest podstawą, na której opiera się oskarżenie – jeśli go nie przyjmiemy, policjant wypełni wniosek, na podstawie którego sprawa trafi do sądu.

Dane przepisze wówczas ze swojego notesu lub ze sfotografowanego prawa jazdy i być może nie popełni już tego samego błędu. – Dostałem mandat za jazdę na czerwonym świetle, ale jest na nim napisane „Mateisz” zamiast „Mateusz”. Do tego z polskiego adresu zapisano tylko numer domu, a nie mieszkania. Czy uda mi się uniknąć mandatu – pyta kierowca na jednym z forów. W takiej sytuacji rzeczywiście polski urząd może nie odnaleźć osoby, o którą chodzi, choć jeśli policjanci zapisali PESEL czy numer prawa jazdy, nawet błędne imię i nazwisko nie zawsze chroni przed karą.

Gapowicze muszą płacić

Niektórzy z lekceważeniem podchodzą do funkcjonariuszy wypisujących mandat, bo wiedzą, że nie uda im się ich znaleźć (np. dlatego, że nie mieszkają już pod adresem podanym w dokumentach). Warto jednak wiedzieć, że policjant, który ma podejrzenie, że wezwanie do zapłaty nie dotrze do adresata, może zażądać od niego depozytu w wysokości 100-300 funtów. W ten sposób policja upewnia się, że należność zostanie ściągnięta.

Coraz trudniej jest też unikać należności za jazdę bez ważnego biletu. Osoby, które na Wyspach są na dłużej, raczej nie wywiną się od kary w pociągu, podając zły adres, o czym przekonał się 33-letni Paweł, pracownik piekarni w Essex. Na początku często się przeprowadzał i myślał, że nie zostanie na Wyspach na stałe, więc gdy kontroler w pociągu First Capital Connect złapał go na jeździe bez biletu, podał nieprawdziwy adres.

– Jakież było moje zdziwienie, gdy dostałem potem list z sądu. Do kilkudziesięciu funtów za bilet doliczono 100 funtów opłat manipulacyjnych, 130 funtów grzywny i karę 160 funtów za podanie fałszywych danych. Razem prawie 500 funtów. I co ja mam teraz robić – denerwuje się Polak. W takiej sytuacji zawsze najlepiej jest współpracować z organami ścigania. Jeśli nie stać nas na płacenie kar, możemy napisać o tym urzędnikom, załączając dokumenty poświadczające trudną sytuację – np. umowę o pracę czy dowód pobierania zasiłku. Zdarza się, że kary są rozkładane na raty wynoszące nawet kilka funtów miesięcznie. W przeciwnym razie kara będzie rosła.

Komornik albo bilet

A transport miejski? W Londynie na miejscu lub w ciągu kilku dni od momentu, gdy zostaniemy przyłapani na jeździe bez biletu, powinniśmy otrzymać informację o czasie i miejscu zdarzenia, a także należnej karze. To okazja, by zapłacić lub wytłumaczyć się (np. wtedy, gdy kontroler popełnił błąd lub ukradziono nam portfel z dokumentami). Do listu dołączona jest koperta, która umożliwia darmowe złożenie wyjaśnień. Miejskie przedsiębiorstwo autobusowe ma pół roku, by skierować sprawę do sądu lub ją umorzyć.

Lepiej więc odbierać takie listy, bo w przeciwnym razie następną przesyłką może być już wezwanie na rozprawę. Najlepiej, jeśli zapłacimy w ciągu pierwszego miesiąca po otrzymaniu wezwania. Przykładowo w Oxfordshire po 28 dniach kara za nieopłacone parkowanie lub jazdę autobusem bez biletu wzrasta o połowę, a następnie o 7 funtów, jakie urząd musi zapłacić za rejestrację długu (Penalty Charge Notice, PCN) w Traffic Enforcement Centre. Jeśli gapowicz nadal nie zapłaci, do akcji może wkroczyć komornik.

Potrzebny bilet

Opłat jest też coraz trudniej uniknąć w Transport for London. Służby długo borykały się z obcokrajowcami, którzy jeździli bez biletu, wiedząc, że ryzyko kary jest niewielkie. Teraz więcej niż przed laty jest oficerów „w cywilu”, którzy wyłuskują z tłumu gapowiczów i mogą im wlepić karę do 1000 funtów i wpis do kartotek policyjnych. Dla wielu Polaków taki ślad w dokumentach nie jest uciążliwy, jednak w przypadku osób, które w przyszłej pracy będą musiały wykazać świadectwo niekaralności, może to być już poważny problem. A 1000 funtów to przecież nie najwięcej, ile może zapłacić gapowicz. Jeszcze więcej musiała wyłożyć 25-letnia Colette Southern z Wolverhampton, która w 2015 roku jechała autobusem w Birmingham bez biletu.

Tego dnia do pracy miała ją podwieźć znajoma, ale zachorowała, więc Colette po raz pierwszy od lat musiała skorzystać z transportu publicznego. Nie miała biletu za 2,20 funta, więc powinna otrzymać karę 35 funtów. Dostała jednak wezwanie na 450 funtów, a gdy je zignorowała, opłata wzrosła do 1300 funtów. Powód? Colette miała przy sobie nieważną kartę miejską sprzed dwóch lat. Kontroler wyliczył (i miał do tego prawo), że od tego czasu codziennie jeździła bez biletu i wystawił jej wezwanie do zapłaty kary za cały ten okres.

Kosztowna książka

O tym, że nie warto pozostawiać niespłaconych nawet symbolicznych kwot, przekonała się 27-letnia Monika. Przez kilka lat korzystała z biblioteki miejskiej w Leeds, gdzie pracowała do 2011 roku jako kelnerka. W końcu dostała lepszą pracę w Londynie i się wyprowadziła. Okazało się, że wśród spakowanych książek zawieruszyły się dwie należące do biblioteki. – Mówiąc szczerze, to się tym nie przejęłam. Takie rzeczy się przecież zdarzają – wzrusza ramionami Monika. Zmieniła zdanie, dopiero gdy przy okazji ubiegania się o kredyt mieszkaniowy kolejny bank odesłał ją z kwitkiem, tłumacząc, że ma zły rating.

– Okazało się, że to przez te głupie kary! Dostawałam listy na poprzedni adres. Nowi lokatorzy je wyrzucali i nic do mnie nigdy nie dotarło. Karę już dawno zapłaciłam, ale okazało się, że w „papierach” informacja o długu będzie figurować przez sześć lat – opowiada. Jest niewielka szansa, że kary z biblioteki będą nam o sobie przypominać w Polsce. Jednak warto takie zobowiązania regulować na bieżąco, by w przyszłości nie było problemów, jeśli kiedykolwiek dłużnik będzie chciał wrócić na Wyspy i jeszcze raz spróbować ułożyć tu sobie życie.

Na credit score mogą wpływać też inne zobowiązania, takie jak nieregularnie płacony czynsz czy niespłacone karty kredytowe. To jeden z najczęściej „zapominanych” przez imigrantów długów. Świadomość, że można wydać kilkaset funtów i nigdy się z nich nie rozliczyć, może być kusząca. 34-letni Kuba, który po roku w Anglii wrócił do domu latem 2009 roku, wypłacił wówczas 1000 funtów z karty kredytowej banku Lloyds, bo znalazł się w trudnej sytuacji finansowej. Miał zamiar szybko uregulować należność, ale w końcu o sprawie zapomniał, bo urodziło mu się dziecko i miał ważniejsze wydatki.

Kilka lat później szwagier założył na Wyspach firmę budowlaną. Zaproponował, że zatrudni go do sprzątania i drobnych prac remontowych. Wtedy Kuba przypomniał sobie o długu. – Boję się jechać na Wyspy, choć praca by mi się przydała. Nie wiem, co robić. Chciałbym to spłacić, ale myślę, że jeśli się zgłoszę do banku, to od razu mnie wsadzą do więzienia. Widziałem, że są firmy pomagające wyjść z zagranicznych długów, ale boję się, że jak cokolwiek zrobię, to tylko pogorszę sprawę – tłumaczy.

Fiskus zawsze pamięta

W jego przypadku możliwe, że gdyby nigdy nie wracał na Wyspy, bank faktycznie zapomniałby o jego długu. Gorzej mają ci, którzy pozostawili niespłacone zadłużenie podatkowe czy nie uregulowali kary na rzecz HMRC. O ile tacy dłużnicy nie znikną z polskiego systemu podatkowego, muszą się liczyć, że któregoś dnia zapuka do nich komornik lub dług zostanie ściągnięty ze zwrotu podatku.

Jeszcze kilka lat temu wystarczyło często wyjechać za granicę, by dług zniknął. Dziś mandaty z policji, kary za jazdę bez biletu czy opłaty bankowe coraz częściej dościgają dłużników za granicą i mogą poważnie zaszkodzić nawet po wielu latach. Osoby, które słabo znają język lub nie rozumieją tutejszego systemu, powinny poprosić o pomoc w czytaniu urzędowych listów i wypełnianiu formularzy, by nie mieć problemów i po prostu nie narażać się na nieprzyjemności.

Sonia Grodek

Spadek po krewnym z Wielkiej Brytanii?

Dla najbliższych śmierć bliskiej osoby to często szok i niewiarygodne cierpienie. Ale to również konsekwencje natury prawnej. Choć wydawałoby się, że przyjęcie spadku to prosta sprawa, to w wielu przypadkach dziedziczenie staje się bardziej skomplikowane.

Pierwszym problemem krewnych osoby zmarłej jest odnalezienie testamentu. Okazuje się bowiem, że dla bezpieczeństwa wiele osób przechowuje swoją ostatnią wolę w innym miejscu niż dom. Na Wyspach popularne jest przekazywanie testamentu księgowemu czy prawnikowi, ale można też oddać go na przechowanie do banku, dlatego to w tych trzech miejscach warto szukać w pierwszej kolejności. Mogą to być również wydziały Principal Registry of the Family Division, District Registry lub Probate Sub-Registry w sądzie (w Irlandii Północnej będzie to Probate Office w lokalnym lub najwyższym sądzie). Można tam aplikować, a sąd ma obowiązek udzielić nam informacji na temat testamentu, który wpłynął w ciągu ostatniego roku. Istnieją też organizacje, takie jak Certainty, która ma w bazie pięć milionów testamentów. Po śmierci krewnego firma na nasze życzenie sprawdzi nie tylko swoją bazę, ale też kancelarie prawne czy skrytki, gdzie zmarły mógł przechowywać swoje dokumenty.

Testament widmo

Tych sposobów nie znał 40-letni Błażej z Pułtuska, który w 2009 roku dowiedział się od dalszych krewnych o bezpotomnej śmierci przyrodniego brata, który miał pozostawić mu spadek. – Poszukiwania na własną rękę nic nie dały – mówi. – W końcu skontaktowałem się z konsulatem. To tam mi pomogli ustalić, gdzie konkretnie brat mieszkał i jakie jest prawo dotyczące testamentu i dziedziczenia. Dostałem też namiary na adwokatów. Dzięki jednemu z nich w końcu udało się doprowadzić sprawę do końca – tłumaczy. Błażeja zaskoczyła wówczas informacja, że jeśli spadek jest większy niż 5 tys. funtów, to musi wystąpić do sądu o prawo reprezentowania spadku, by móc go rozdzielić pomiędzy siebie i ewentualnych dalszych krewnych (Grant of Representation). Ów dokument przydaje się później w banku czy spółdzielni mieszkaniowej.

Obywatelstwo nieistotne

A co, gdy testamentu nie ma? Wtedy małżonkowie czy partnerzy osoby zmarłej mogą odziedziczyć po niej majątek, o ile nie rozstali się z nią przed śmiercią. Spadku nie mogą odziedziczyć osoby, które były w nieformalnych związkach. W przypadku, jeśli zmarły pozostawił dzieci czy wnuki, to partner odziedziczy większość majątku. Potomkowie dostaną coś wtedy, gdy majątek był większy niż 250 tys. funtów. Należy im się do podziału połowa z pozostałej sumy. Dzieci mogą odziedziczyć wszystko, jeśli zmarły nie pozostawił partnera, a wnuki – jeśli zmarły nie miał już żyjących dzieci. Młodzi krewni na otrzymanie majątku muszą jednak poczekać do 18. roku życia. W przypadku, gdy nie ma żadnych bliskich krewnych, dziedziczyć bez testamentu mogą nawet siostrzeńcy czy kuzyni, jednak do takiego postępowania spadkowego potrzebny już będzie dobry prawnik. Jeśli spadek nie dotyczy nieruchomości, przy dziedziczeniu liczy się to, gdzie nastąpiła śmierć danej osoby. Dla spadku nie ma też znaczenia, jakie obywatelstwo miał zmarły.

Automatyczny spadek

Dziedziczyć „z automatu” nie mogą natomiast krewni osoby zmarłej od strony żony czy męża, jej znajomi czy opiekunowie. Osoby, które mieszkały ze zmarłym przez co najmniej dwa lata przed jego śmiercią i znalazły się w trudnej sytuacji materialnej, mogą złożyć do sądu wniosek o pomoc finansową. Chodzi tu np. o nieformalnych partnerów utrzymywanych wcześniej przez zmarłego czy kogoś, kto był przez niego traktowany jak syn czy córka. Jeśli po takiej osobie nie pozostali żadni krewni, to majątek przejmuje państwo, ale nawet w takim przypadku ktoś, kto uważa, że część majątku mu się należy, może złożyć wniosek do sądu o przydzielenie mu prawa do udziału w spadku. Czasem zdarza się też, że testament jest nieważny. I wbrew pozorom, aby nadać mu ważność, nie potrzeba drogich wizyt u notariusza. Wystarczy, że zostanie on sporządzony w obecności dwóch świadków, którzy podpiszą się na testamencie. Osoba, która go sporządza, musi też być w tym czasie w pełni władz umysłowych i nikt nie może jej do napisania testamentu zmuszać.

W Polsce jest trudniej

W Polsce ważność ma zarówno testament sporządzony u notariusza, jak i własnoręczny (niepotrzebni są świadkowie). Osoba, która nie jest już w stanie sama napisać testamentu, może przy dwóch świadkach wezwać urzędnika z urzędu gminy lub stanu cywilnego i wskazać mu, co ma zapisać w testamencie. Jak widać, o wiele prostsza jest procedura w przypadku testamentu na Wyspach. Również dlatego, że w Polsce testament można podważyć np. wtedy, gdy zawiera wolę dwóch osób (np. małżonków) lub zabraknie drobnego szczegółu. Dlatego lepiej sporządzać testament pod okiem notariusza. Przekonała się o tym Dorota G. z Warszawy, która kilka lat temu została spadkobierczynią swojej przyjaciółki Ewy B. O sprawie pisała wówczas „Rzeczpospolita”. Choć zmarła zostawiła szczegółowe dyspozycje, zgodnie z którymi Dorota G. miała sprzedać mieszkanie, za uzyskane pieniądze postawić zmarłej nagrobki, a pozostałą część pieniędzy zachować dla siebie, władze Warszawy zaprotestowały. Okazało się, że zabrakło w testamencie zwrotu „spadkobierca”. Bez tego szczegółu, choć sąd przyznał, że dokument jest zrozumiały i logiczny, testament nie miał żadnej mocy prawnej, a mieszkanie zostało przekazane miastu.

Notariusz za drogi

Jednak w Polsce, z uwagi na wysokie  koszty, wciąż nie wszystkie testamenty trafiają do notariusza. Zdarza się, że testament został pieczołowicie spisany i zabezpieczony, jednak na starość krewny nie pamięta, gdzie go schował, przez co po śmierci majątek przepada. Nieliczne osoby, które trzymają dokument w kancelarii, coraz częściej ułatwiają spadkobiercom poznanie swojej woli, umieszczając ją w Notarialnym Rejestrze Testamentów. Wyciąg z takiego rejestru kosztuje ok. 100 złotych, a sam wpis jest bezpłatny. Rodzinie, która została pominięta w woli, należy się zachowek, czyli 2/3 tego, co powinny dostać dzieci i połowa tego, co należałoby się zgodnie z prawem żonie. Jeśli spadkobiercy się nie znajdą, majątek przejmuje gmina.

Kto zajmie się spadkiem?

Najtrudniej jest wtedy, gdy spadek dotyczy kilku krajów jednocześnie. – Dostałam w spadku po cioci i wuju mieszkanie w Liverpoolu i małą działkę w Polsce – opowiada 32-letnia Monika z Łomży, która do Liverpoolu przyjechała kilka lat temu do pracy. Wuj już dawno nie miał polskiego obywatelstwa, ale ciocia – tak. Oboje już kilkadziesiąt lat byli na Wyspach, więc Monika najpierw korzystała z gościnności wujostwa, ale w końcu stanęła na nogi i znalazła pracę – najpierw kelnerki, a dziś kucharza. Od tamtego czasu Monika stała się im na tyle bliska, że zapisali jej sporą część majątku. Okazało się jednak, że polską działkę z testamentu ciotki Monika dziedziczyła za pośrednictwem polskiego sądu, a brytyjskie mieszkanie wuja – poprzez sąd w Liverpoolu. A bywają jeszcze bardziej złożone przypadki, bo gdy np. większa część majątku znajduje się w Polsce, to całe postępowanie majątkowe ma miejsce w Polsce. Gdy z kolei umrze imigrant, pozostawiając w testamencie zdeponowanym u polskiego adwokata liczny majątek na Wyspach i kilka drobiazgów w ojczyźnie, to polski sąd jedynie zabezpieczy spadek i ogłosi testament, ale resztę zadań przekaże brytyjskiemu.

Niechciany prezent

Bywa, że spadek nie jest błogosławieństwem, a ciężarem, o czym trzy lata temu przekonała się 29-letnia Patrycja z Kutna, która po śmierci babci wprowadziła się do odziedziczonego mieszkania. – Babcia miała długi, o czym nie miałam pojęcia. Spłaciłam dłużników, ale w toku była też sprawa komornicza – opowiada. Uporanie się z długami kosztowało ją dużo nerwów i sporo środków, a mieszkanie w końcu musiała sprzedać. Od tego czasu sporo się zmieniło. W Polsce dwa lata temu uaktualniono przepisy: teraz za długi odpowiadamy tylko do wysokości przejętego majątku, więc z własnej kieszeni nie będziemy musieli wyłożyć ani złotówki.

W innej sytuacji znalazł się 45-letni Szymon, który wraz z rodzeństwem odziedziczył po rodzicach prawo do ubiegania się o zwrot kamienicy w centrum Warszawy, która sto lat temu należała do ich dalszej rodziny. – Rodzice zajmowali się tym już od kilkunastu lat. Ich odejście spowodowało zatrzymanie sprawy, bo teraz zamiast ojca, o kamienicę mogę się ubiegać ja, rodzeństwo i ich dzieci. Podział majątku na jeszcze mniejsze udziały zajmie pewnie kolejne kilkanaście lat – zdradza Szymon, który już kilkukrotnie musiał wyłożyć pieniądze z własnej kieszeni na prawników. – Najchętniej bym się z tego wszystkiego wycofał, bo mnie na to nie stać. Ale wtedy zrobiłbym kłopot reszcie osób, które się ubiegają o kamienicę. Mógłbym sprzedać udziały, ale nikogo z krewnych na to nie stać – wzdycha. Osoby, które nie chcą mieć takich dylematów, mogą po prostu nie przyjąć spadku. W ten sposób da się uniknąć długów i wszystkich problemów, jakie mogą dotyczyć np. dziedziczonej nieruchomości zasiedlonej przez lokatorów czy obłożonej długami.

Wśród formularzy

Do ewentualnych długów dochodzi jeszcze podatek, który niektórzy muszą zapłacić. Kiedyś prawo spadkowe w Polsce było rygorystyczne i wymagało płacenia nawet kilkudziesięciu procent podatku lub stosowania uników. 29-letnia Daria, dziennikarka z Warszawy, odziedziczyła domek i ziemię w Pruszkowie po tacie, gdy była jeszcze nastolatką. Później mieszkała tam babcia i dopiero po jej śmierci dwa lata temu mogła odebrać spadek. Obowiązywały ją jednak jeszcze stare przepisy. – Wyjściowo podatek wynosił kilkadziesiąt procent. Żeby płacić mniej, musiałam szybko kupić inną nieruchomość, choć dużo podróżuję, więc mieszkanie w Warszawie w ogóle nie było mi potrzebne. W ciągu dwóch lat kupiłam, wyremontowałam i sprzedałam mieszkanie, a każdy etap niósł dodatkowe koszty. Z perspektywy tych dwóch lat nie wiem, czy jeszcze raz bym się w to pchała – przyznaje. Dziś jest już nieco łatwiej, choć wciąż nie każdy wie, że podatku da się uniknąć. W ogóle nie trzeba go uiszczać, gdy dziedziczy się do kwoty ok. 5-10 tys. złotych, zależnie od stopnia pokrewieństwa. Najbliższa rodzina może też uniknąć opodatkowania, jeśli w mniej niż pół roku po śmierci krewnego, złoży w urzędzie skarbowym druk SD-Z2. Do najbliższych nie zaliczają się partnerzy nieformalni, teściowie, synowa czy zięć. Warto też pamiętać, że każda z osób, której przysługuje spadek, musi złożyć osobny formularz.

Na Wyspach jest inaczej

Stawka podatku wynosi tu od 3 do 20 proc. Im mniejszy spadek i bliższa rodzina, tym mniej trzeba zapłacić. Jak widać, procedury są na tyle skomplikowane, a terminy i ograniczenia wartości tak rygorystyczne, że w sytuacji dziedziczenia warto udać się do prawnika zajmującego się takimi sprawami. Na Wyspach prawo dla osób dziedziczących jest o wiele łagodniejsze niż w Polsce. Bez konieczności płacenia fiskusowi dziedziczy mąż czy partnerka. Podatek w wysokości 40 proc. trzeba zapłacić, ale dopiero od posiadłości czy majątku o wartości wyższej niż 325 tys. funtów. Płaci zwykle osoba zarządzająca spadkiem w ciągu pół roku od śmierci (potem zaczynają być naliczane odsetki). Jest możliwe, by koszty podatku pokryło ubezpieczenie zmarłego lub by zostawił on wcześniej środki na ten cel.

Polak płaci dwa razy

Dziedziczenie przez Polaka majątku po brytyjskich teściach lub po przyjacielu, który miał brytyjskie obywatelstwo ale pozostawił po sobie dom w Polsce, może przyprawiać o ból głowy. Wiąże się bowiem często z koniecznością płacenia podatków zarówno w Polsce, jak i na Wyspach. Już w 2012 roku Komisja Europejska nakazała, by kraje uregulowały między sobą tą kwestię, ale w Polsce i niektórych innych państwach wciąż brak jednoznacznych przepisów. Wielka Brytania z kilkoma krajami, m.in. z Francją czy USA, podpisała umowy regulujące sprawę podwójnego opodatkowania w przypadku spadków. Miejmy nadzieję, że wkrótce doczekamy się uregulowania tych przepisów również z Polską.

Sonia Grodek

Już od kwietnia surowsze kary za przekroczenie prędkości w Wielkiej Brytanii

Już wkrótce kary za przekroczenie prędkości na Wyspach będą znacznie wyższe. Mandat za szybką jazdę będzie adekwatny do zarobków kierowcy, który złamał prawo.

Od 24 kwietnia 2017 roku w Wielkiej Brytanii wejdą w życie nowe przepisy, według których kierowca może zostać obciążony mandatem wynoszącym nawet 175 proc. jego tygodniowych dochodów. Obecnie kara za przekroczenie prędkości w UK wynosi od 100 funtow i trzech punktów karnych do nawet 2,5 tys. funtów za złamanie przepisów na autostradzie.

Według nowych przepisów, które wejdą w życie już w przyszłym miesiącu, kierowca, który zostanie złapany na jeździe 101 mph, gdzie dozwolona prędkość to 70 mph, może zostać ukarany mandatem w wysokości od 125 do 175 proc. jego tygodniowych dochodów.

Jeśli kierowca będzie jechał z prędkością od 31 do 40 mph na drodze, gdzie dozwolona prędkość to 30 mph, dostanie trzy punkty karne oraz mandat w wysokości od 25 do 75 proc. tygodniowych zarobków.

Badania pokazują, że w ciągu ostatnich pięciu lat liczba przestępstw na drogach wzrosła o 44 proc. Nowe przepisy zostały tak opracowane, aby skutecznie przestraszyć kierowców lubiących szybką jazdę.

Podsumowanie

Dlaczego przepisy ulegają zmianie?

Wysokie mandaty za przekroczenie prędkości mają zmniejszyć liczbę kierowców, którzy łamią prawo i jeżdżą za szybko.

Czy zaostrzenie przepisów mnie dotyczy?

Tak, jeśli twoje zarobki są wysokie i zdarza ci się dostać mandat za szybką jazdę. Twój kolejny mandat może być bardzo wysoki.

Ile wyniesie mój mandat, jeśli zostanę przyłapany na przekroczeniu prędkości?

Nowy system przyznawania kar został podzielony na trzy kategorie.

Kategoria A. przekroczenie prędkości od 1 do 10 mph ponad dozwoloną prędkość  = od 50 proc. tygodniowych dochodów.

Kategoria B. przekroczenie prędkości od 11 do 21 mph ponad dozwoloną prędkość = od 100 proc. tygodniowych zarobków.

Kategoria C. przekroczenie prędkości od 21 mph w górę  = od 150 do 175 proc. tygodniowych zarobków.

UK: Zmiany w systemie szkół wyższych

Niemal co trzeci brytyjski student pochodzi z zagranicy. W tym roku wszystkich uczniów szkół wyższych czekają duże zmiany. Największa z nich to wprowadzenie dwuletnich studiów.

Podczas niedawnego rządowego panelu dotyczącego edukacji przedstawiciele uniwersytetów narzekali, że kilku czołowych naukowców już wycofało się z planowanych na Wyspach badań z powodu Brexitu. W przypadku eksperymentów naukowych, które mogą trwać latami, potrzebne jest stabilne środowisko, które gwarantuje, że badania nie zostaną zawieszone – tłumaczono. Polskich studentów, których na brytyjskich uniwersytetach są tysiące, najbardziej interesuje jednak to, jakie będą ich prawa po przeprowadzeniu Brexitu. 19-letnia Kamila, którą w tym roku czeka matura międzynarodowa w warszawskim liceum, wstępnie rozważała anglistykę lub literaturę angielską na którymś z brytyjskich uniwersytetów. – Złożę papiery, a martwić się będę, jeśli się dostanę. Myślę, że będzie dobrze – przekonuje. Niektórych kandydatów na studia optymizm jednak opuścił. We wrześniu zeszłego roku podań z zagranicy było o 7 proc. mniej (dane UCAS) niż zwykle, a z niektórych krajów (np. z Irlandii) o 20 proc. mniej. Wszystko wskazuje na to, że potencjalni aplikanci obawiali się, że zainwestują w drogie studia, a po roku czy dwóch latach okaże się, że nie mogą ich skończyć. – Ja chyba zdążę skończyć studia, zanim cała ta sytuacja się rozwiąże. I tak cieszę się, że się na nie zdecydowałem. Brytyjski dyplom, póki co, jeszcze długo będzie ceniony w całej Europie i na świecie – uważa 24-letni Marcin, od dwóch lat studiujący grafikę komputerową w Kent.

Drogo i drożej

Poza przewidywanymi zawirowaniami politycznymi, studenci obawiają się jeszcze jednego. Pod koniec tego roku studia mogą nieco podrożeć, mimo że dla wielu uczniów i ich rodziców ceny i tak są już bardzo wysokie. Obecnie limit wynosi 9 tys. funtów rocznie – po zmianach będzie to mogło być nawet 13 tysięcy funtów. Podwyżka ma być uzależniona od inflacji, ale też jakości nauczania, perspektyw dla uczniów po studiach czy ilości przerabianego materiału. – A może by tak po prostu obniżyć czesne na gorszych uniwersytetach, zamiast podwyższać na lepszych – pytają na forach studenckich zdenerwowani uczniowie. Mimo to zmiana jest już pewna i zaplanowana na najbliższe cztery lata – póki co tylko w Anglii.

Najdroższe studia będą faktycznie różnić się od tych gorzej wycenianych, mają być bardziej innowacyjne i mają lepiej przygotowywać do pracy. Jedną ze zmian ma być otwarcie drzwi dla uniwersytetów prowadzonych przez firmy. Dzięki temu korporacje jak Google czy Facebook, które potrzebują setek inżynierów i specjalistów rocznie, będą mogły uczyć ich praktycznych umiejętności i „przejmować” od razu po studiach, zanim zrobi to konkurencja. Większa innowacyjność to też wprowadzenie szerszej oferty studiów on-line, a być może również szerszy wybór polskich uniwersytetów na Wyspach, których oferta dziś jest skromna. Dzięki unowocześnieniu całego systemu oświaty wyższej, wszystkie nowe szkoły będą sprawdzane pod kątem jakości i to na tej podstawie będzie im przyznawana licencja na kolejny rok. Ma to sprawić, że łatwiej będzie można rozróżnić anonimowe szkoły dające bezwartościowy dyplom od tych, za które ręczy państwo.

Ukłon w stronę uczniów

Najważniejszą zmianą ma być wprowadzenie studiów dwuletnich.

– Chcemy wprowadzić nowe, elastyczne sposoby nauczania. Studenci apelują o bardziej elastyczne grafiki, zajęcia, które da się pogodzić z pracą i życiem czy krótsze kursy, które pozwalają szybko znaleźć zatrudnienie. Rozumiem, że dla większości studia wciąż oznaczają trzy lub cztery lata, ale musimy pozostałym dać alternatywę – wyjaśnił Jo Johnson, minister szkolnictwa wyższego. Jednym z pierwszych, który zdecydował się na wprowadzenie takiego modelu jest Staffordshire University. Na jego stronie internetowej można przeczytać: – Przyspieszone, dwuletnie studia, to pełne doświadczenie uniwersyteckiego życia (…). Jednak w przeciwieństwie do trzyletnich studiów, tu musisz poświęcić tylko dwa lata. Dzięki temu możesz zaoszczędzić do 10 tys. funtów w kosztach utrzymania i czesnego – czytamy. Nauki ma nie być mniej, a jedynie ma być ona bardziej skondensowana. Niektórzy uważają, że to pierwszy krok do zabicia renomy brytyjskich uniwersytetów, a studia z zasady mają być czymś wyjątkowym i dlatego trzeba na nie poświęcić odpowiednio dużo czasu i wysiłku. Wielu uczniów przyjmuje jednak taką możliwość z ulgą i przyznaje, że to wymóg naszych czasów.

Student pracuje

– Kiedyś istniało „życie studenckie”, a te trzy czy pięć lat studiów było trochę przedłużeniem liceum – wspomina 52-letni Kazimierz, absolwent wydziału socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, dziś wykładowca w dwóch szkołach prywatnych w Warszawie i Łodzi. – Dziś jak patrzę na moich studentów, to widzę, że od pierwszego-drugiego roku większość musi pracować. I oczywiście utrzymywać mieszkanie, bo przecież nikt im już nie zagwarantuje miejsca w akademiku. Potem dochodzą staże i praktyki, bo pracodawcy oczekują od nich doświadczenia od razu po studiach. Można narzekać na dwuletnie uniwersytety, ale prawda jest taka, że wielu woli pewnie solidnie przysiąść i mieć szybciej z głowy, niż pięć lat chodzić na uniwersytet i marnować czas – zwraca uwagę. Choć Kazimierz opisuje rzeczywistość na polskich uniwersytetach, na brytyjskich pod tym względem jest podobnie. Obecnie na wielu wydziałach uczniowie mogą cieszyć się nawet czteromiesięcznymi wakacjami, a do tego długimi przerwami świątecznymi. Dla wielu przyjezdnych to tylko dodatkowy kłopot i wydatki, bo muszą wtedy wracać do swojego kraju. Inni są wtedy zmuszeni szukać pracy sezonowej, co opóźnia ich wejście na rynek pracy i rozpoczęcie kariery w branży, która ich interesuje.

Łatwiej się dostać

Rząd stara się też zwiększyć dostęp do szkół wyższych dla uczniów o mniejszych szansach na edukację. Dziś na najważniejszych uniwersytetach bogaci uczniowie wciąż są przyjmowani sześć razy częściej niż ich ubożsi koledzy; nadal widać też przewagę mężczyzn na wielu prestiżowych kierunkach. Aby zmienić tą sytuację ma powstać specjalna instytucja monitorująca, złożona z siedmiu placówek badawczych zebranych pod wspólną nazwą UK Research and Innovation body. Uczelnie będą zobowiązane przekazywać jej szczegółowe informacje o rasie, płci i socjoekonomicznym pochodzeniu uczniów, a także o ich postępach w nauce. Dzięki temu zostaną zidentyfikowane uczelnie, na których występuje taki problem. By wciąż otrzymywać rządowe dotacje, będą musiały postarać się zwiększyć szanse pozostałych uczniów na dostanie się do szkoły. – To nie brzmi najlepiej. Teraz nikt nie robi mi przykrości dlatego, że na przykład jestem Polakiem. Nie jestem pewien, czy chcę, żeby na korytarzu wisiała kartka z informacjami o tym, ile zarabiają rodzice, jaka jest moja rasa i od jak dawna jestem na Wyspach. Dla mnie to brzmi dziwnie. Chyba że to będą dane na wewnętrzny użytek uniwersytetu, ale w takim razie po co w ogóle są potrzebne – zastanawia się Marcin, student grafiki komputerowej z Kent. W teorii jednak program ma zapobiec faworyzowaniu dzieci z bogatych domów i zapewnić więcej miejsc na dobrych uniwersytetach dla imigrantów czy biedniejszej młodzieży.

Sonia Grodek